Perła Przebaczenia
W zdrowym społeczeństwie jest miejsce i na sprawiedliwość, i na przebaczenie. Ale nie można się domagać zapomnienia o winach i lekceważenia zła.
22.06.2006 | aktual.: 22.06.2006 10:45
Być może nie ma obecnie słowa równie często używanego w Polsce jak przebaczenie. Dzięki niemu – mówi się nam – możemy skutecznie radzić sobie z przeszłością. Zamiast badać uwikłanie ludzi we współpracę z komunistyczną tajną policją, powinniśmy im po prostu przebaczyć. Tym samym raz na zawsze zamkniemy niekończące się dyskusje o winie lub niewinności, przywrócimy moralny ład, odzyskamy siłę i pewność. Nie rozliczenie, lecz przebaczenie – oto zdaniem wielu nauczycieli moralności prawdziwa postawa chrześcijanina. Oto, czego winniśmy oczekiwać od Polaków. Czyż nie miał racji wybitny francuski myśliciel, Jean Delumeau, który podsumowując dzieje sporów o katolicką spowiedź, napisał: "Przebaczenie stanowi dla mnie najcenniejszy wkład chrześcijaństwa w dzieje człowieka". Z pewnością. Dlaczego zatem nie pójść śladem Chrystusa modlącego się za swoich prześladowców na krzyżu? Dlaczego nie postąpić jak pierwszy męczennik, święty Szczepan, który umierając pod gradem kamieni ciskanych przez oprawców, wołał: "Panie, nie
policz im grzechu tego" (Dz 7,60). Czy ci wszyscy, którzy domagają się dziś ujawnienia i tym samym ukarania dawnych agentów, postępują wbrew wzniosłym nakazom wyznawanej religii? Tak się często mówi. I, na pozór, słusznie. Któż z nas bowiem, słyszymy często, jest bez winy? Kto ma prawo sądzić bliźnich?
A jednak słysząc takie głosy upomnienia, mam wrażenie, że zamiast przebaczenia owi nauczyciele moralności domagają się od nas zapomnienia o winach i lekceważenia zła. Tak, przebaczenie jest wielkim darem, lecz trzeba uważać, by nie stało się ono perłą rzuconą przed wieprze. Wiara, że przebaczając usuwamy moralną winę i unieważniamy prawo sprawiedliwości, wydaje mi się nadużyciem chrześcijańskiej moralności. Taka wiara jest możliwa tylko wtedy, gdy nie zadamy sobie trudu zrozumienia, na czym polega przebaczenie oraz komu i za co wolno nam przebaczyć.
Co może ofiara
Przede wszystkim przebaczenie nie znosi, nie zaciera moralnej winy. Jak zauważył w swej niezwykle głębokiej analizie Dietrich von Hildebrand, "istnieje istotowa różnica między odpuszczeniem a przebaczeniem. Tylko Bóg lub jego przedstawiciel mogą odpuścić moralną winę, grzech, obrazę Boga; natomiast przebaczenie nie odnosi się do moralnej winy, do grzechu, ale do doznanej od kogoś niegodziwości. (…) Przebaczenie przezwycięża jedynie brak harmonii w tym człowieku, który doznał bezprawia i leczy duszę przebaczającego". Otóż to. Żaden człowiek nie ma prawa unieważnić, przekreślić zła. Zło wynikające z winy moralnej, z przekroczenia moralnego prawa, nie jest w ogóle przedmiotem przebaczenia. Każdy zły czyn ma jakby dwa wymiary. W jednym sensie uderza on w osobę, w człowieka, w jego prawa, godność. W drugim stanowi po prostu naruszenie bezwarunkowego porządku, wystąpienie przeciw obiektywnemu ładowi moralnemu, którego ostatecznym twórcą i strażnikiem jest Bóg. Ofiara, sądzę, może przebaczyć tylko zło, którego sama
doznała. Nie ma prawa przebaczać ani zła wyrządzonego innym, ani, co ważniejsze, w ogóle unieważniać winy moralnej. Wręcz przeciwnie. Człowiek może jednocześnie przebaczyć sprawcy i uznawać słuszność wymierzonej mu kary. Może pokonać w sobie odruch zemsty i domagać się wymierzenia sprawiedliwości. Może chcieć dla drugiego dobra; wszakże nie musi pragnąć jego bezkarności. Może powiedzieć: ja ci przebaczam, niech osądzi cię Bóg. Albo: ja ci przebaczam, ale uważam, że ponosisz słuszną karę. W każdym innym przypadku dochodzimy do niedorzeczności. Jaka byłaby moralna wartość przebaczenia, gdyby utwierdzało ono przestępcę w złu? Konto dłużnika
By komuś przebaczyć, musimy zdawać sobie wyraźnie sprawę z etycznej relacji między nami a sprawcą. Musi istnieć więź winowajcy z jego ofiarą. Przebaczenie komuś, kto nic nie jest nam winien, byłoby absurdem. Wyobraźmy sobie sytuację, w której niesłusznie obwiniamy kogoś, że nas okradł, a następnie przychodzimy do niego i mówimy mu o naszym przebaczeniu. Albo, jeszcze gorzej – we własnym mniemaniu stajemy się ofiarą obmowy, oczerniania, mimo to zdobywamy się na przebaczenie rzekomemu sprawcy. Tyle że wkrótce okazuje się, że ta osoba nas przed złymi językami broniła. W obu przypadkach nie mamy prawa do przebaczenia; robiąc to, tak naprawdę sami krzywdzimy drugiego.
Ta więź musi być też jasno określona w inny sposób: musimy wiedzieć, czy bliźni, który jest sprawcą, działał z własnej woli, był rzeczywiście odpowiedzialny za czyn, czy też nie. Inaczej np. potraktujemy działania donosiciela, którego szantażowano albo któremu bezpośrednio grożono śmiercią, inaczej kogoś powodowanego chciwością. Jeszcze inaczej będziemy oceniać postępowanie tego, kto donosił nieświadomie, miał za długi język, popisywał się. Musimy zdawać sobie sprawę z naruszonego dobra: czy było nim nasze dobre imię, czy zaufanie, którym tego kogoś obdarzyliśmy, czy wreszcie nasza osoba jako taka, w przypadku usiłowania zabójstwa. A więc po jednej stronie mamy zawsze dłużnika, winnego, tego, kto zaciągnął dług, po drugiej tego, kto może odpuścić, darować. Od razu widzimy, że przebaczenie nie usuwa, ale odwrotnie – zakłada porządek sprawiedliwości. Gdybyśmy nie wiedzieli, jakie zło nam wyrządzono, nigdy nie moglibyśmy go przebaczyć. Akt przebaczenia zakłada właśnie wymierność, niemal policzalność zła, jego
określoność. Wiemy, jak nas skrzywdzono, wiemy, kto tego dokonał, domyślamy się też przynajmniej, jakie były jego motywy. Gdyby nie istniało konto, z którego drugi wziął, co mu nienależne, nigdy nie moglibyśmy zamknąć rachunku. Zwycięstwo nad sobą
I to jest właśnie istota przebaczenia: darowanie drugiemu winy, puszczenie jej w niepamięć, uwolnienie się od doznanego zła w taki sposób, że przestaje ono wyznaczać nasze postępowanie. Nie chodzi o to, by zło lekceważyć, przechodzić nad nim do porządku dziennego. Ba, niekiedy wręcz takie darowanie komuś popełnionego względem nas bezprawia mogłoby wynikać z tchórzostwa: ktoś nas skrzywdził, jest jednak na tyle potężny, że wolimy nie dochodzić swoich praw. Wówczas wybaczając – kapitulujemy; usuwając winę – poddajemy się. Podobnie zachowujemy się, usuwając doznaną krzywdę z pamięci, nie chcąc jej z lęku w ogóle przyjąć. Taka postawa, prowadząca do stłumienia i wyparcia z naszej świadomości uczucia żalu i bólu wskutek doznanego zła, jest całkowitym zaprzeczeniem przebaczenia, które zawsze zakłada jasne określenie stosunku sprawcy i ofiary, tego, kto ma zapłacić, i wierzyciela. By przebaczyć, musimy wcześniej doznać krzywdy, musimy ją przeboleć, musimy cierpieć z jej powodu. Przebaczenie jest czymś trudnym,
czymś, co wymaga od nas przezwyciężenia naturalnego poczucia sprawiedliwości, słusznego gniewu na sprawcę, pragnienia usprawiedliwionego odwetu. Człowiek musi niemal wyjść poza siebie, pokonać poczucie urażonej godności. Jest to tym trudniejsze, gdy sprawca zła nas nie przeprosił, trwa w uporze, a jego serce pozostaje twarde i nieporuszone.
Przebaczenie przywraca ofierze spokój, uwalnia ją od prawa odwetu i zemsty; zamiast wewnętrznej złości, żółci, urazy wskutek doznanego zła wprowadza radość oraz rzecz najtrudniejszą – miłość do sprawcy. Ale jeszcze raz: przebaczenie nie jest psychologicznym lekarstwem mającym nam zapewnić dobre samopoczucie po doznanej niegodziwości. Nie dlatego przebaczamy, by się dobrze czuć. Nawet jeśli przezwyciężenie wewnętrznego złego nastawienia, urazy, chęci zemsty, odegrania się, poniżenia przynosi nam ulgę, nie to jest celem. Zresztą takie dobre samopoczucie nigdy nie prowadziłoby do miłości do drugiego, nigdy nie byłoby źródłem miłosierdzia. Tam, gdzie chodzi o miłość zawsze przekraczamy siebie; samozadowolenie, przeciwnie, zamyka nas we własnym "ja".
A miłość do złoczyńcy, miłosierdzie okazane temu, kto nas skrzywdził, poniżył, bezprawnie naruszył naszą godność, to rdzeń przebaczenia. Tu dopiero widać, jak ścierają się w człowieku dwie siły: naturalne pragnienie odpłaty i nadprzyrodzona powinność miłowania. Bo gdybyśmy stosowali się tylko do reguły prawa, na przebaczenie nie byłoby miejsca. Moglibyśmy tylko albo zapominać o wyrządzonym nam złu, albo wielkodusznie przechodzić nad nim do porządku dziennego; darować jednak winę, mając pełną świadomość doznanej krzywdy, i dodatkowo jeszcze troszczyć się o złoczyńcę, pragnąć dla niego dobra, jest owocem moralności nadprzyrodzonej. Gdyby nie objawienie, gdyby nie osoba Chrystusa, świat nie poznałby przebaczenia. Ale skąd się ono wzięło? Dlaczego właściwie chrześcijanin ma przebaczać? Dlaczego – inaczej, niż chce naturalne poczucie sprawiedliwości – zamiast dochodzić swego, ma zamknąć rachunek? Ze względu na co?
Król i dłużnik. Na własną grzeszność
Podstawą przebaczenia nie jest nic innego jak rozpoznanie i przyjęcie własnej, radykalnej grzeszności, niegodności, niskości. Nieskończony dług człowieka wobec Boga: oto źródło możliwego przebaczenia wobec bliźniego. Jak mówi król z ewangelicznej przypowieści: "Sługo niegodziwy, cały dług darowałem ci, boś mię prosił. Czyż więc nie przystało, abyś i ty ulitował się nad towarzyszem swoim, jakom i ja ulitował się nad tobą" (Mt 18 32,33). Można powiedzieć, że w tej przypowieści streszcza się cała moralna nauka ewangelii. To ona doskonale opisuje całe ziemskie działanie Chrystusa, to ona tłumaczy jego stosunek do chorych, cierpiących, biednych, wyrzuconych, wyklętych, tych, nad którymi przestano się litować i o których godność nikt się już nie upominał. Po jednej stronie jest król, Bóg, władca, Pan, po drugiej stronie sługa, dłużnik, człowiek. Gdyby nie nieskończony dług sługi wobec króla, człowieka wobec Boga, król nigdy nie mógłby domagać się rezygnacji z rachunku wobec bliźnich. Źródłem zobowiązania do
przebaczenia bliźniemu jest niespłacony dług wobec Boga; nie ma żadnego naturalnego prawa, które mogłoby domagać się od nas przebaczenia i miłości do tego, kto nas skrzywdził. Nie ciąży na nas żaden naturalny obowiązek, żadna przyrodzona powinność przebaczania. Dopiero niespłacony dług wobec Boga odkrywa przed nami zupełnie nową sytuację. Dopiero zrozumienie, że ten dług został darowany, że nasz prawdziwy wierzyciel cofnął swoje roszczenia nakłada na nas nowy moralny obowiązek. "Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". Słusznie stwierdził zatem Hildebrand, że przebaczenie w pełnym tego słowa znaczeniu, jako zamknięcie rachunku, darowanie winy, połączone z jednoczesnym pragnieniem dobra dla złoczyńcy, jest aktem, na który może zdobyć się tylko chrześcijanin. Tylko ktoś, kto uznaje swą grzeszność, kto uniża się wobec wielkości Boga, kto dostrzega swój dług "dziesięciu tysięcy talentów" i widzi różnicę między nimi a "stoma denarami", jakie winny mu jest bliźni, może przebaczyć.
Ale dalej. Dlaczego tak jest? Skąd się bierze ta niewspółmierność obu długów? Z radykalnej, nieprzekraczalnej różnicy godności Boga i człowieka, osoby nieskończonej i niestworzonej z osobą skończoną i stworzoną. Winowajca stokroć bardziej obraża świętość Boga niż godność człowieka. A mimo to, mimo tej nieskończenie naruszonej świętości, mimo tej obrazy Bóg postanowił z miłości odpuścić winy, zapomnieć o nich. I to właśnie, to jedynie, czyni przebaczenie obowiązkiem chrześcijanina; przebaczenie spływa od Boga, porusza serce człowieka i pozwala mu przekazywać je dalej. Chrystus był ucieleśnieniem tego niebieskiego przebaczenia, dlatego odwiedzał grzeszników, docierał do odrzuconych, szukał zaginionych.
Gniew i miłosierdzie
Boskie przebaczenie jest czymś najbardziej tajemniczym, najtrudniejszym do zrozumienia. Jest bowiem jakby ponownym stworzeniem, uczynieniem tego, co było, niebyłym tego, co się zdarzyło, tym, co nigdy się nie zdarzyło. "Odpuszczę im występki, a o grzechach ich nie będę już wspominał" – mówi do Izraelitów Bóg w proroctwie Jeremiasza (31,34). To samo znajdujemy u Izajasza: "Ja, właśnie Ja przekreślam twe przestępstwa i nie wspominam twych grzechów" (Iz 43,25). Przekreślenie przestępstwa, niewspominanie grzechu, zapomnienie, starcie, wymazanie – to słowa, których często używa Pismo Święte, by opisać boskie przebaczenie. Wierząc, że Bóg ma taką moc, człowiek może wołać: "Panie, nie gniewaj się tak bezgranicznie i nie chowaj w pamięci ciągle naszej winy" (Iz 64, 8). Jak to jednak możliwe? Jak to możliwe, by sprawiedliwy i święty Bóg zapomniał o winie? Jeśli przyjrzymy się dokładnie tekstom biblijnym, zauważymy, że pierwszą i właściwą odpowiedzią Boga na grzech jest gniew. Gniew Boga oznacza całkowite, pełne
żarliwości, bezwarunkowe potępienie zła. Gniew to więcej niż brak aprobaty, niezgoda; to więcej nawet niż potępienie czy ukaranie. Gniew ma w sobie coś gwałtownego, porywającego, nagłego; jest nie tylko teoretyczną postawą, ale ruchem serca, wybuchem, ujściem. Gniew na nic nie patrzy, niczego nie uwzględnia, rozpala się jak ogień, zaślepia i kieruje całą uwagę na zniszczenie zła. W gniew się wpada, pod wpływem gniewu działa się często, nie patrząc na okoliczności. Ten, kto wpadł w gniew, na nic nie zważa, przed niczym się nie cofa, całkowicie zaprzątnięty uderzeniem w złoczyńcę.
Stopniowo jednak prorocy Izraela coraz wyraźniej widzą, że postawę Boga wobec zła wyraża nie tylko gniew. Że za nim coś się skrywa. Że Bóg "nie żywi gniewu na zawsze, bo upodobał sobie miłosierdzie. Ulituje się znowu nad nami, zetrze nasze nieprawości i wrzuci w głębokości morskie wszystkie nasze grzechy" (Mi 7 18,19). Akt boskiego przebaczenia jest jeszcze bardziej cudowny niż akt stworzenia. Bóg, i tylko on – nauczyciele Izraela doskonale to widzą – może znieść zło. Może przeciąć nieuchronne prawo przestępstwa i kary, zbrodni i odwetu. Jednym, jedynym aktem. Raz wybaczywszy, nigdy słowa nie cofnie; raz puściwszy w niepamięć, choć wieczny, nigdy sobie zła nie przypomni; raz się zlitowawszy, nigdy nie zażąda odpłaty. Uznać w Bogu tego, który przebacza i odpuszcza, to tym samym całkowicie mu zaufać. Ale dowodem tego zaufania jest wyznanie winy. "Uznaję bowiem moją nieprawość, a grzech mój jest zawsze przede mną" (Ps 51,5). Uznanie grzechu jest bowiem, można powiedzieć, tym samym, co wydanie się w ręce
sędziego. Kto uznał, że czynił źle, kto dostrzegł własną nieprawość, wie już, że nic go nie może uratować, że nic go nie usprawiedliwi. Nic, prócz samego Boga. Dlatego przychodzi do Niego ze szczerym sercem, wyznając zło, które miało miejsce. Ta wina mogłaby ściągnąć na niego gniew, mogłaby go zniszczyć, spalić. Będąc winnym nie ma prawa żyć w obliczu Boga. I tu dokonuje się cud. Uznając grzech, biorąc na siebie odpowiedzialność za niego, przyznając się, człowiek odzyskuje siebie, zdobywa siebie na nowo, przyjmuje siebie z ręki tego, który o jego złu zapomniał i tym samym pozwolił mu dalej żyć. To dla nas nie mniej trudne niż przebaczenie drugiemu. Tyle naturalnych odruchów buntuje się przeciw wyznaniu. Tyle usprawiedliwień zawsze potrafię przywołać. I wreszcie ta myśl, że wyznając grzech, stoimy w obliczu kogoś całkowicie wolnego, kto niczego nie musi. Kto może nam grzech odpuścić, może go jednak też zatrzymać, pozostawiając nas na zawsze w stanie winy. Nic poza tym, że "upodobał sobie w miłosierdziu", nie
zmusza Boga, by przestał się gniewać i raz na zawsze zapomniał o przewinie. Nie ma w tym żadnego interesu, nie odniesie stąd żadnej korzyści; a jednak przebacza. A jednak raz na zawsze przekreśla stan konta, likwiduje, unieważnia, zamyka winę. I tylko on może to zrobić. I tylko jemu wolno mi zaufać. Uzdrowiciel i zbawca
"Cóż on powiada? Bluźni. Któż może odpuszczać grzechy, jeśli nie sam Bóg" – mówią do Jezusa uczeni w piśmie. I mają rację. Albo raczej mieliby rację, gdyby Jezus nie był Bogiem. Jezus nie podważa ich nauki. Odpuszcza grzechy paralitykowi i wielu, wielu innym, nie po to, by zanegować jedyne i niepodważalne prawo Boga, ale by pokazać, że właśnie Nim jest. Mówi paralitykowi: "Synu, odpuszczają ci się grzechy twoje". Wie dobrze, że odpuszczenie grzechów jest czymś niewidzialnym, niedostępnym zmysłom; że choć to czyn boski, człowiek nie może go dostrzec. Dlatego dokonuje cudu. Uzdrawiając, odpuszcza. Nie jest jednak cudotwórcą, magiem, znachorem; uzdrowienie paralityka jest dowodem boskiej mocy odpuszczenia grzechów. Odpowiada zatem na zarzut: "O czymże to myślicie w sercach waszych? Czy łatwiej jest powiedzieć paralitykowi: odpuszczają się tobie grzechy, czy też: wstań, weźmij łoże twe i idź" (Mt 2,1–12). Czyni to drugie, by pokazać to pierwsze. Czyni to drugie, by okazać swą boską godność.
Człowiek, który chciałby odpuścić grzechy innemu, byłby uzurpatorem. Więcej. Jak słusznie widzieli izraelscy uczeni w piśmie, byłby bluźniercą. Dlatego święty Szczepan nie odpuszcza grzechów prześladowcom, ale prosi o to Boga, dlatego cierpiący na krzyżu Chrystus, tak bardzo wtedy ludzki, bezbronny, uniżony, tak całkiem cielesny i nam bliski, nie mówi: odpuszczam im winy, bo nie wiedzą, co czynią, lecz: "Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią" (Łk 23,34). Tam na krzyżu, okazując się w pełni człowiekiem, cierpiąc niewypowiedziane męki, sam nie rozgrzesza, ale zanosi prośbę do jedynego sędziego, który może puścić zło w niepamięć.
W takich chwilach dokładnie widzimy różnicę między boskim prawem do odpuszczania grzechów a ludzkim, chrześcijańskim obowiązkiem ich przebaczenia. Owszem, prosić o odpuszczenie może tylko ten, kto wcześniej przebaczył. Nie sposób przyjąć, że ktoś mógłby prosić Boga o odpuszczenie win przestępcy, mimo że sam mu nie przebaczył, że wewnętrznie mu nie odpuścił, że najskryciej i najgłębiej cieszyłby się jego przegraną, klęską, bólem. Ale modlitwa Szczepana i cierpiącego na krzyżu Chrystusa pokazują nie tylko ich przebaczenie; wskazują na nienaruszalną, nieprzekraczalną granicę między tym, co ludzkie, a tym, co boskie. Prosimy tylko o to, czego sami nie mamy, nad czym nie sprawujemy kontroli, co wymyka się nam z rąk, co od nas nie zależy. A tym jest zmycie, starcie winy moralnej, całkowite, wbrew faktom, które zawsze już były, puszczenie zła w niepamięć.
Wina donosicieli
Gdy wina ta dotyka całego społeczeństwa – czy to ze względu na naruszoną wartość, czy na inny jej wymiar – odpowiedzialnym za jej ukaranie staje się władza państwowa. To ona musi zapewnić wymierzenie sprawiedliwości; inaczej niż Kościół, który troszczy się o zdrowie duszy, zawsze leczy i ratuje. Władza powinna pamiętać przede wszystkim o wymierzeniu sprawiedliwości. Dlatego, sądzę, należy mieć się dziś na baczności przed tymi, którzy wzywają do powszechnego przebaczenia byłym komunistycznym agentom. Nawet gdyby wszystkie ofiary komunistycznych prześladowań przebaczyły wszystkim sprawcom; gdyby ci, na których donoszono, uznali, że puszczą w niepamięć pisane za pieniądze, ze strachu czy głupoty raporty, to i tak w najmniejszym stopniu nie redukuje to moralnej winy donosicieli. Ich wina domaga się kary. W sensie moralnym, religijnym może im ją odpuścić tylko Bóg. Ale nawet jeśli tak się stało, nawet jeśli niektórzy z byłych agentów wyspowiadali się i przyjęli pokutę, to i tak sprawiedliwość nakazuje domagać się
od nich publicznego wyznania winy. Nie są to bowiem grzechy prywatne. Współpraca z komunistyczną SB uderzała w Kościół, w całe społeczeństwo, w naród. Donoszenie było nadużyciem zaufania całej wspólnoty; mogło też w konsekwencji prowadzić do dalszych popełnianych przez komunistyczne władze przestępstw.
Obecnie jedyną możliwą karą dla tych ludzi może być wstyd, jakiego doznają, gdy ujawni się ich nazwiska. Ale karę, uważam, powinni ponieść. Jeśli dzieje narodów mają jakikolwiek moralny sens, jeśli chcemy głosić chwałę bohaterów, którzy oparli się złu, to musimy też umieć potępiać zdrajców. Współpraca z komunistyczną bezpieką była często wymuszoną, często nieświadomą, ale jednak zdradą narodu. Nie chodzi o to, by byłych agentów poniżać czy szykanować. Nie są już szkodliwi; wyrządzone przez nich zło już się dokonało. Ale, sądzę, to jedyny obecnie sposób sprostania wymogowi sprawiedliwości. Ci, których wydano, na których donoszono, mają prawo do zadośćuczynienia. Niechęć do takiego aktu, powstrzymywanie się przed nim, uciekanie się do przebaczenia zdaje mi się wynikać nie tyle z ducha chrześcijańskiej miłości, ile z obłudy. Dopiero spełnienie wymagań sprawiedliwości otwiera drogę do przebaczenia i, być może, pojednania.
Paweł Lisicki