Pechowy Sopot Skaldów
Skaldowie, rozpoczynający w piątek wieczorem festiwal w Sopocie, mają wyjątkowego pecha do tej imprezy. Raz zamiast na scenie Opery Leśnej muzycy wylądowali w szpitalu. Innym razem podczas ich koncertu wysiadł prąd.
22.08.2003 | aktual.: 22.08.2003 19:07
W 1968 r. autobus wiozący Skaldów na sopocki festiwal wpadł na drzewo. Muzycy wracali właśnie z dwóch koncertów i kierowca był zmęczony.
"Bogu dzięki przeżyliśmy, ale zamiast wystąpić w Sopocie w roli gwiazdy, z obolałą głową, leżąc w szpitalnym łóżku, słuchałem przez małe radio na baterie jak Czerwone Gitary śpiewają 'Annę Marię'" - opowiada jeden z liderów Skaldów, Andrzej Zieliński.
Pech nie ominął muzyków w Sopocie również rok później.
"Po kilku taktach 'Medytacji wiejskiego listonosza' nagle wyłączył się prąd, tak jak ostatnio w Ameryce i Kanadzie. My graliśmy dalej, ale publiczność nas w ogóle nie słyszała" - wspomina Andrzej Zieliński.
Kiedy awarię udało się naprawić, Skaldowie nie wrócili już na scenę. Przed publicznością wystąpił kolejny artysta. "Piosenkę dokończyliśmy w barze" - dopowiada, śmiejąc się, drugi z braci Zielińskich, Jacek.
Prowadzący koncert Lucjan Kydryński próbował ratować sytuację opowiadając widzom, że prądu zabrakło, bo Skaldowie tak mocno zagrali.
Według jednej z anegdot krążących po tym wydarzeniu, koncert oglądał ówczesny premier Józef Cyrankiewicz, który podobno uznał, że niemy występ zespołu braci Jacka i Andrzeja Zielińskich to ich artystyczny kaprys.
Dopiero trzeci koncert Skaldów, w 1972 r., przed sopocką publicznością odbył się bez żadnych kłopotów. Był to zarazem ich ostatni występ na festiwalu.