Polska"Patrzyłam, jak umiera - towarzyszyłam jej do końca"

"Patrzyłam, jak umiera - towarzyszyłam jej do końca"

- Dawanie nie jest pomaganiem. Wiele razy ludziom, na przykład żebrzącym na ulicy, daje się pieniądze. Takie działanie jednak nie pomaga, tylko zwalnia tych, którzy otrzymują, z obowiązku rozwijania siebie, z walki o przetrwanie - mówi Wirtualnej Polsce ks. Jacek Stryczek, współzałożyciel Stowarzyszenia "Wiosna", pomysłodawca akcji "Szlachetna Paczka". Pomagać można też jednak przez wolontariat. Co sprawia, że ludzie decydują się poświęcić siebie i swój czas innym? Czy wolontariat to tylko chwilowy odruch serca pod wpływem świątecznego nastroju, czy postawa życiowa?

10.12.2011 | aktual.: 21.12.2011 11:39

- Wiele osób jest przekonanych, że wolontariat to działanie na zasadzie: mam teraz - na chwilę - ochotę, więc dam coś od siebie, i to wystarczy - mówi ks. Jacek Stryczek, współzałożyciel Stowarzyszenia "Wiosna", pomysłodawca akcji "Szlachetna Paczka". Jego zdaniem, trzeba jednak wiedzieć, jak pomagać, nie wystarczy tylko tego chcieć. Dlatego coraz więcej organizacji przeprowadza wielostopniową rekrutację na określone stanowisko - aby jak najlepiej wykorzystać wiedzę i umiejętności danej osoby. Taka "selekcja" zapewnia też bezpieczeństwo człowiekowi, któremu chcemy pomóc - mówi ks. Stryczek.

Swoje bogate doświadczenie w pracy wykorzystuje Aleksandra Rezunow, która od osiemnastu lat jest wolontariuszką Polskiej Akcji Humanitarnej. W działania tej organizacji włączyła się jeszcze jako 42-latka, w 1993 roku, kiedy toczyła się wojna na Bałkanach. - Patrzyłam na przekazy telewizyjne, widziałam ogrom ludzkiego cierpienia, przepełnione obozy dla uchodźców. O sytuacji w tamtym regionie opowiadała wtedy Janina Ochojska. Pomyślałam: 'ona jest taka drobna, szczupła, porusza się o kulach, ale chce pomóc tamtym ludziom. Przecież ja też sobie poradzę!' - opowiada Aleksandra. I już w lipcu 1993 roku jechała własnym samochodem do Sarajewa, w tzw. "konwoju polityków", w którym uczestniczyli m.in. Jacek Kuroń, Adam Michnik i Jarosław Kaczyński.

Wolontariat na pełny etat

Oficjalnie wolontariuszką została w 1994 roku. To wtedy zrezygnowała ze stałej pracy - chciała być częścią PAH i angażować się w działalność organizacji "na pełny etat". Mąż i trójka dorosłych już wtedy dzieci wykazali duże zrozumienie dla jej decyzji. Jak sama przyznaje, zaangażowała się w pracę wolontariacką wtedy, gdy zaczęło jej czegoś brakować w życiu, chciała w pewnym sensie wypełnić pustkę po dzieciach, które wtedy już w pełni się usamodzielniły.

W PAH Aleksandra mogła wykorzystać swoje ogromne doświadczenie w zakresie handlu zagranicznego i organizacji wyjazdów za granicę: zajmowała się przygotowywaniem dokumentacji konwojów z pomocą humanitarną, uczestniczyła w misjach humanitarnych w Czeczenii - tam nadzorowała m. in. dostarczanie wody pitnej i usuwanie śmieci ze zniszczonego przez wojnę Groznego. Jako członek zarządu PAH była odpowiedzialna za przeprowadzenie wszystkich programów wschodnich (koordynowała m.in. pielgrzymki Polaków z Kazachstanu do Polski, akcję dożywiania dzieci na Litwie), zajmuje się audytem wewnętrznym projektów oraz szkoleniami wolontariuszy. Jak sama o sobie mówi, jest profesjonalnym pracownikiem humanitarnym.

Na swoim pierwszym szkoleniu dowiedziała się, że wolontariusz to osoba, która zarówno daje, jak i bierze. - Nie jestem pewna, czy poprzez moją działalność więcej dałam, czy otrzymałam od innych ludzi - mówi. - Dzięki wolontariatowi mam poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Ciągle uczę się czegoś nowego, poznaję ciekawych ludzi, weryfikuję czasami błędne przekonania na ich temat. Mam poczucie, że nie jestem człowiekiem, który zajmuje się tylko swoimi sprawami, nie ma chęci i motywacji do nauki. Wyrażenie 'korzyść z wolontariatu' nie jest tutaj odpowiednie. Dla mnie wolontariat to sens życia - zapewnia. I dodaje: "Wypełnianie swoich ról rodzinnych to taki 'standard', obowiązek każdego człowieka - bardzo ważny, który daje nam dużo satysfakcji i radości, ale czasami trzeba spojrzeć trochę dalej. Żeby człowiek czuł, że nie zmarnował swojego życia, że to życie jest pełne i naprawdę ma sens, musi być ono wypełnione działalnością pozazawodową. Dobrze zorganizowany wolontariat jest czymś takim - zapewnia.

"Coś, co tworzy człowieka"

- Wolontariat to coś, co tworzy człowieka, jest wartością niezbędną do życia - mówi ks. Jacek Stryczek. - Jako dwudziestolatek zostałem poproszony o wolontariat u starszej pani, która mieszkała w Krakowie przy ulicy Grodzkiej. Wykonywałem dla niej proste prace, takie jak czyszczenie parkietu, ścian, palenie w piecu. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłem uczucia, którego nie można nawet nazwać przyjemnością - to było prawdziwe szczęście. Zauważyłem, że to uczucie trwa i jest niezależne od cierpienia - opowiada.

Tego szczęścia, choć przeżywanego w bardzo trudnych okolicznościach, doświadczyła też Gosia. 21-latka przez półtora roku zajmowała się staruszką, która przebywała w domu pomocy społecznej. Towarzyszyła jej do ostatnich dni. - Dotrzymywałam pani Stanisławie towarzystwa, chodziłam z nią na spacery, rozmawiałam z nią - opowiada Gosia. - Im bardziej jej stan się pogarszał, tym mnie było ciężej. Wykonywałam też wiele prac, które nie leżały w zakresie moich obowiązków, jednak zaniedbywał je personel ośrodka - opowiada kobieta.

Najbardziej bolesna była dla niej świadomość, że jej podopieczną odwiedzają w ośrodku tylko dwie osoby - ona i syn. - Rodzina, dość duża zresztą, jakby o niej zapomniała - mówi Gosia. - Zdarzały się też inne przykre sytuacje. Kiedy pani Stanisława wróciła ze szpitala, podłączono jej cewnik. Był on jednak dziurawy i mocz wylewał się na zewnątrz. Pani Stanisława dosłownie leżała we własnych 'siuśkach'. Kiedy zwróciłam uwagę pielęgniarce, ta odpowiedziała, że zmieni prześcieradła za kilka godzin, jak przyjdzie lekarz. Powiedziałam, że to przesada, że to niegodne, aby człowiek przez kilka godzin leżał we własnym moczu. Pokłóciłyśmy się, ona z łaską w końcu zeszła na dół i zmieniła te prześcieradła - mówi Gosia. Kobieta była świadoma, że stan jej podopiecznej stale się pogarsza. Co prawda była w pełni władz umysłowych, ale coraz ciężej było jej się poruszać. W końcu skończyły się spacery, pani Stanisława została przykuta do łóżka. Gosia odwiedziła ją dwa dni przed śmiercią. - To było spotkanie pełne milczenia.
Ona wiedziała, że odchodzi, ledwie mówiła. Dwa dni później zadzwonili z ośrodka z informacją o jej śmierci. Bardzo to przeżyłam, mimo tego, że wydawało mi się, że byłam na to w jakiś sposób przygotowana - wspomina.

Po tym doświadczeniu Gosia potrzebowała kilku miesięcy przerwy, aby "dojść do siebie". Dziś znów pomaga pewnej starszej osobie. Czy wolontariat to jej zdaniem czysty altruizm? - W moim przypadku to był altruizm, ale nie oderwany od rzeczywistości. Jestem świadoma, jak wiele dało i daje mi przebywanie z ludźmi, którym chciałam pomóc. Nauczyłam się od nich choć trochę życiowej mądrości, łagodnego znoszenia wszystkiego, co przynosi życie. Rozmowy z nimi dają mi dużo do myślenia, pozwalają inaczej spojrzeć na wiele spraw. Opieka nad panią Stanisławą była też dużym wyzwaniem: bardzo trudne było dla mnie towarzyszenie jej 'do końca', obserwowanie, jak cierpi. To była dla mnie skrajna sytuacja, dzięki której dowiedziałam się też wiele o sobie. Mimo tego, że w każdej chwili mogłam zrezygnować z wolontariatu, nie zrobiłam tego - bynajmniej nie z litości. Po prostu tego chciałam - mówi.

Dawanie a pomaganie

- Dawanie nie jest pomaganiem - mówi ks. Jacek Stryczek. - Wiele razy ludziom, na przykład żebrzącym na ulicy, daje się pieniądze. Takie działanie jednak nie pomaga, tylko zwalnia tych, którzy otrzymują, z obowiązku rozwijania siebie, z walki o przetrwanie. Człowiek z każdego takiego zwycięstwa czerpie ogromną radość - stwierdza ks. Stryczek.

W takiej pomogła drugiej osobie Ania, wolontariuszka Stowarzyszenia Sursum Corda z Nowego Sącza. Na pierwszym roku studiów zaangażowała się w prowadzony przez Stowarzyszenie program "Starszy Brat, Starsza Siostra", przeznaczony dla dzieci, które potrzebują emocjonalnego wsparcia. Wolontariusz na czas co najmniej jednego roku szkolnego zostaje przyszywanym bratem lub siostrą dziecka, pomaga mu w nauce, spędza z nim czas wolny - wszystko za zgodą prawnych opiekunów dzieci. Ania została starszą siostrą dziewięcioletniego Karola. I choć w porozumieniu podpisanym ze stowarzyszeniem zaznaczono, że wolontariusz powinien przebywać ze swoim podopiecznym przez dwie godziny w tygodniu, Ania często spędzała z Karolem całe dnie.

Dziś Ania ma 24 lata i sama spodziewa się dziecka, ale nadal utrzymuje kontakt z Karolem, jak również z jego bratem - Szymonem, z którym zaczęła pracować po tym, jak Karol ukończył szkołę podstawową i nie mógł już uczestniczyć w programie. Chłopcy razem z całą swoją rodziną byli obecni na ślubie Ani, mają dobre relacje z jej mężem - kontakty obu rodzin dawno wyszły już poza ramy określone przez program. Kobieta zaznacza jednak, że początki tej współpracy nie były łatwe: "Podczas pierwszego spotkania byłam bardziej zestresowana, niż Karol. To był szósty grudnia, Mikołajki. Razem z dwiema innymi wolontariuszkami, obładowane prezentami, poszłyśmy odwiedzić dzieci. Po dwóch czy trzech spotkaniach Karol stwierdził, że jestem głupia, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego i chciałby wymienić mnie na inną siostrę" - śmieje się Ania, choć, jak przyznaje, kiedy usłyszała te słowa nie było jej miło.

Na szczęście mogła skorzystać z porad psycholog pracującej w stowarzyszeniu. Dzięki jej pomocy udało się zbudować z Karolem dobre relacje. - Z każdym rokiem było tylko lepiej - przyznaje Ania. - Karol, który na początku naszej znajomości był zamknięty i agresywny, dziś nie ma już problemów z nawiązywaniem kontaktów z rówieśnikami. Osiąga też znacznie lepsze wyniki w nauce - mówi Ania.

Skąd decyzja o zaangażowaniu się w wolontariat? - Takie plany miałam jeszcze w liceum, przed maturą przeszłam nawet specjalne szkolenie. Jednak ze względu na dużą ilość nauki musiałam odłożyć tę decyzję w czasie. Zawsze chciałam pomagać innym. Bez tego czułabym się niepełna jako człowiek - podkreśla.

Ania zwraca także uwagę na inne "zjawisko" związane ze społecznym odbiorem pracy wolontariuszy i osób, które korzystają z takiej pomocy. - Kiedy rówieśnicy Karola dowiedzieli się, że korzysta on z pomocy stowarzyszenia, zaczęli go wyśmiewać, przezywać 'biedakiem', traktowali go jak kogoś gorszego. A przecież takiej pomocy nie można traktować w kategorii lepszy-gorszy, nie jest przeznaczona tylko dla biednych czy tylko dla bogatych. Do programu trafiają różne dzieci w różnej sytuacji życiowej każde ma inne problemy i inne trudności. Każde z nich ma jednak nadzieję, że za pośrednictwem wolontariuszy znajdzie swoją lepszą przyszłość - mówi kobieta. Pomaganie=nauka + satysfakcja

Zgodnie z polskim prawem wolontariuszem można być od 15. roku życia. Martyna Skorża skorzystała z tej możliwości bardzo wcześnie, bo w pięć miesięcy po swoich 15. urodzinach. Ona zdecydowała się jednak pomagać dzikim zwierzętom, które znajdują się pod opieką Ośrodka Rehabilitacji Zwierząt Chronionych w Przemyślu. Trafiają tam między innymi młode sarny, które straciły rodziców w wypadkach samochodowych, czy bociany, które nie zdążyły opuścić naszego kraju przed zimą. W ośrodku leczone są też chore orliki białe i sowy. Wiele z tych zwierząt zostało skrzywdzonych przez człowieka.

Martyna bardzo angażuje się w pomoc każdemu nowemu pacjentowi, który trafia do Przemyśla: karmi zwierzęta, sprząta po nich, pomaga w przeprowadzaniu prostych zabiegów weterynaryjnych. - Zawsze odczuwałam potrzebę, aby pracować ze zwierzętami, które tego potrzebują - mówi. Wolontariat to dla niej sposób na realizację wielkiej pasji, ale też pierwszy krok na drodze do wymarzonego zawodu - dziewczyna chciałaby w przyszłości pracować jako weterynarz. Teraz, jak mówi, może uczyć się od najlepszych - Podziwiam ludzi, z którymi pracuję - nie tylko za wiedzę i doświadczenie, którymi się ze mną dzielą, ale też za ich wielkie oddanie zwierzętom i pracy w ogóle - podkreśla. - Lekarze pracujący w ośrodku często zostają po godzinach, aby ratować zwierzę, które ma nikłe szanse na przeżycie - opowiada.

Martyna podkreśla, że do pracy motywują ją też postawa zwykłych ludzi, którzy często jadą do ośrodka wiele kilometrów po to, aby przywieźć tam jednego bociana czy chorą pustułkę. Dziewczyna przyznaje, praca daje jej wielką satysfakcję. - Widok sarny, która trafiła do nas w bardzo ciężkim stanie, a która po kilku tygodniach jest już zupełnie zdrowa, jest nieoceniony - mówi dziewczyna. W ośrodku spędziła całe wakacje, w roku szkolnym zjawia się tam średnio dwa razy w tygodniu, choć dojazd w jedną stronę zajmuje jej czasem nawet godzinę. Jak mówi, "przez myśl jej nie przeszło, aby zrezygnować z tej pracy".

Ksiądz Jacek Stryczek: "Duża część społeczeństwa żywi przekonanie, że wolontariuszami zostają osoby, które mają zbyt dużo wolnego czasu, czyli dla 'gorszych', którym na przykład nie chce się pracować. Ja uważam, że wolontariat jest dla 'lepszych', czyli dla ludzi, którzy zauważają, że mają taką wartość w sobie" - mówi ks. Stryczek.

Anna Korzec, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (194)