Pasażerowie chopinowskiej nawy
"Talentem świata obywatel" - proroczy Norwid nie przewidział chyba, jaki szeroki będzie ten świat Chopina w XXI wieku. W jego stuleciu rozciągał się on zaledwie od Paryża na zachodzie do Moskwy na wschodzie; dziś Chopin wydaje się tyleż własnością Japończyków, co Francuzów i Polaków. Niezależnie od tego, że tegoroczny Konkurs wygrał właśnie Polak - pisze Elżbieta Szczepańska-Lange w "Tygodniku Powszechnym".
26.10.2005 | aktual.: 26.10.2005 18:22
Uważa się powszechnie, że ustanowione w 1927 r. Międzynarodowe Konkursy Chopinowskie w Warszawie uwolniły styl wykonawczy muzyki Chopina od trapiących go plag, przede wszystkim od traktowania tekstu nutowego jako punktu wyjścia dla fantazji grającego. Sto - sto dwadzieścia lat temu wirtuozi nierzadko ulegali pokusie “wzbogacania” utworów Chopina. Niektóre parafrazy raczkująca fonografia zdołała utrwalić, stąd weszły one volens nolens do dziedzictwa historii, ale jeśli nawet się do nich wraca, to z pewnością nie na konkursowych estradach.
Trudniejsza do wyplenienia, bo powszechniejsza, była choroba szerzona przez pianistów gorzej wyposażonych technicznie lub amatorów. W salonach i bawialniach grzeczne panienki uprawiały Chopina sentymentalnego i nieco ociężałego intelektualnie. W ich wykonaniu dźwięki melodii w prawej ręce lekko rozmijały się z akompaniamentem w lewej, rytm był rozregulowany, tempa rozwleczone.
Zalewowi pianistycznej tandety skutecznie położył tamę twórca i pomysłodawca Konkursów Chopinowskich Jerzy Żurawlew. Wykonania nagradzane przez jurorów stały się wzorcem. I jeśli nawet nie trafiały pod strzechy, to ograniczały obieg tandety do przysłowiowych imienin cioci. Czy jednak była to zasługa jednego człowieka? Żurawlewowi z pewnością sprzyjał duch czasu: rosnąca niechęć do schyłkowej, manierystycznej postaci romantyzmu i otwieranie się na modernizm. Artur Rubinstein, jeden z ówczesnych heroldów chopinistyki powściągliwej i “obiektywnej”, nigdy do konkursu chopinowskiego nie stawał, przyjaźnił się natomiast z Karolem Szymanowskim i w dużej mierze identyfikował się z jego sztuką.
Tak więc i Żurawlew, i - pośrednio - Szymanowski, pospołu z beneficjentami największych ówcześnie sukcesów światowej sceny nowej muzyki, Strawińskim, Prokofiewem i Ravelem, sprawili, że nie tylko w Paryżu, lecz i w Warszawie sentymentalizm i manieryzm stawały się stopniowo anachronizmem, a na estradzie Konkursu straciły prawo bytu.
Styl z “imienin cioci” wypalił się zresztą także w toku zmian społecznych i obyczajowych. Tę rzeczywiście brudną kąpiel wylano wszelako razem z dzieckiem - domową edukacją muzyczną. I nigdy już panienki z dobrych domów nie usłyszą porannych pokrzykiwań matki: “Hesia, Mela, do gam!”. Siadają przed klawiaturą bez poganiania, ale mają przed sobą instrument nieszczególnie do gam dostosowany - komputer.
Panienki z temperamentem
Na estradzie Konkursu grzeczną panienkę z dobrego domu zastąpiła panienka z temperamentem. Świeży impuls dała Martha Argerich z Argentyny, która zwyciężyła w 1965 r. i od razu stała się idolem współczesnej sztuki pianistycznej (w tym roku została po raz kolejny zaproszona do jury, niestety odwołała przyjazd). Wiele pianistek próbuje ją naśladować, ale nie jest to łatwe; nie wystarczy pokazać pazurki.
Przebojowo, butnie i zadziornie gra dziś mniej więcej 50 procent kobiet. Na estradzie prezentują długie włosy, takież wieczorowe suknie, ale oczyma wyobraźni widzę je niekiedy z papierosem w ustach, jak pomiędzy jedną a drugą częścią “Sonaty b-moll” pociągają ze stojącej na prawej flance klawiatury puszki piwa. Wiem, posuwam się dość daleko, ale zaryzykuję też stwierdzenie, że tworzą one swego rodzaju “lewe skrzydło” chopinistyki. W każdym razie manifestują równość płci i czasem grają tak, jakby chciały powiedzieć: popatrzcie na mnie, chłopcy.
Ja się wcale nie naigrawam, przeciwnie, uważam, że pianistyka “kobieca” byłaby dzisiaj nie do zniesienia. Zaraz wyliczę, ile jest pianistek dużego formatu pośród tych, o których z grubsza da się powiedzieć, że zapatrzone są w genialną Argentynkę. Otwarcie do tej fascynacji przyznała się w wywiadzie radiowym Koreanka Yeol-Eum Son. Wykonała ona w I etapie aż jedenaście etiud z opusu 10 i 25, a wystartowała jak rakieta ziemia-powietrze.
Imponowała nie tylko zręcznością palców i specyficznym wirtuozowskim pazurkiem, lecz także wyczuciem węzłowych punktów dramatycznych, umiejętnym rozgrywaniem zmian harmonicznych. Niestety, jej występ w II i III etapie był gorszy: w “Andante Spianato” i “Wielkim Polonezie Es-dur” naśladowanie interpretacji Argerich zupełnie się nie powiodło; w “Koncercie e-moll”, traktowanym po sprintersku, dotkliwie dała się odczuć nieumiejętność prowadzenia długiej frazy - pisze Elżbieta Szczepańska-Lange w "Tygodniku Powszechnym".