PolskaOświadczenie ojca Konrada Hejmo

Oświadczenie ojca Konrada Hejmo

W odpowiedzi na raport IPN, który informuje o współpracy ojca Konrada Hejmo ze służbami specjalnymi PRL, dominikanin napisał oświadczenie, w którym przeprasza ewentualnych poszkodowanych, ale podkreśla, że nigdy nikomu nie chciał świadomie szkodzić.

06.06.2005 | aktual.: 06.06.2005 11:30

Oto pełna treść oświadczenia:

Smutne refleksje po przeczytaniu "Raportu" skazującego

  1. Jest mi ogromnie trudno ustosunkować się wyczerpująco do tendencyjnych zapisków i oskarżeń SB, która przez kilkadziesiąt lat mojej pracy duszpasterskiej usiłowała zbierać zapiski, donosy i dokumenty dla niej ważne, tworząc zniekształcony i całkowicie zafałszowany obraz mojej pracy, szczególnie duszpasterskiej.

Wyolbrzymiana jest moja rola i rola agentów, jakbyśmy mieli naszym działaniem przyczynić się do zagłady części ludzkości, a moje, nagromadzone przez 27 lat, luźne rozmowy, listy, spotkania przy kawie, nagrania przemówień, opracowania biurowe, miały zaszkodzić komukolwiek, a zwłaszcza Kościołowi, którego bramy piekielne i tak nie przemogą, choćby istniały kilometry takich "Teczek". Kto nigdy nie załatwiał spraw kościelnych w czasie panowania reżimu komunistycznego, ten nie zrozumie po ludzku takich raportów.

Rzecz zadziwiająca, że najpierw dokonano bezprawnego zgilotynowania mnie, bez procesu, bez uwzględnienia moich praw ludzkich, bez wysłuchania drugiej strony, bez postawienia mi konkretnych zarzutów, niby za "donoszenie na Ojca Świętego" - żeby się lepiej nagłośniło - a potem zrobiono sąd ostateczny, za drobne informacje obiegowe, za plotki, nikomu nie przynoszące szkody, za rozmowy z urzędnikami PRL-u, którzy byli często również pracownikami SB, za rachunki niewiadomego pochodzenia.

To wszystko jest pokazowym aktem niesprawiedliwego działania instytucji, podobno wolnej Polski, w imię jakiejś bliżej nie określonej sprawiedliwości, a co dziwniejsze, robione to jest przez ludzi, podających się za katolików. Broń nas Panie Boże od takiej sprawiedliwości i od takich katolików!

Ostatnio doświadczyłem na sobie jak krótka jest droga pomiędzy "Hosanna", a "Ukrzyżuj go". Jak ludzie dają się łatwo oszukać i zmanipulować. Bogu dzięki, że są także wierni i oddani przyjaciele, którzy, gdy nawet nie rozumieją gry, bo nie ulega wątpliwości, że ta cała sprawa to wielka gra sił wrogich, wierzą człowiekowi krzywdzonemu i spieszą mu z pomocą. Do takich również należą moje Siostry Antoninki, które wiernie trwają przy mnie i chcą trwać w przyszłości.

Ileż wielkich momentów przeżyliśmy wszyscy podczas choroby i umierania Ojca Świętego. Byliśmy wszyscy tak blisko Papieża, który cierpiał. Wiedziałem, bo tak uczył nasz Papież, że cierpienie w Kościele ma kolosalne znaczenie i dlatego podziwiałem Kardynała Andrzeja Deskura, który cały pontyfikat Jana Pawła II cierpiał za Papieża. Nie przewidywałem wtedy, że cząstka papieskiego cierpienia, prawie bezpośrednio po śmierci Jana Pawła II, przejdzie na mnie. I, dzięki łasce Bożej, tak traktuję obecne doświadczenie, które, choć ogromnie bolesne dla mnie, dla mojej Rodziny, dla moich Sióstr, nie ma jednak nic ze zdrady Kościoła, o jaką oskarżają mnie ci, którzy nie wiedzą, co to były czasy esbeckie i czytają ich relacje i zapiski fałszowane, przekręcane, ubarwiane, według esdeckiej wykładni. Warto przypomnieć tutaj sfingowane procesy pokazowe Kurii krakowskiej i kieleckiej, czy ataki i uprawomocnioną śmierć Ks. Popiełuszki, aby choć trochę otrzeźwieć i zejść na ziemię...

  1. 0dniosłem wrażenie, że Autorzy opracowania zakładają całkowity brak dobrej woli i sumienia u mnie. Klasycznym przykładem było wystąpienie jednego z redaktorów "Gościa niedzielnego", który nazywał mnie bez zająknięcia "zdrajcą Kościoła". Jak to się wszystko pozmieniało, niestety, na gorsze - "Gość niedzielny" był moją pierwszą miłością, gdyż w nim próbowałem publikować pierwsze moje artykuły. Niestety podobnie myślą, wydaje mi się, niektórzy moi młodsi współbracia zakonni. Ale są młodzi, dlatego nie znają działań starszych, a z Raportu dowiadują się, że nic innego nie robiłem, tylko donosiłem, i to takie banały i drobnostki, a w przerwach brałem pieniądze i podarunki, jak np. obraz Warszawy za 1300 zł. Curiosum wielkie! Nie pamiętam niczego konkretnego, ale nie dajmy się zwariować. Ileż prezentów otrzymałem od ludzi w życiu, a jeszcze więcej rozdałem. To są żenujące wyliczanki. Przecież chcemy być Europejczykami! Przez 26 lat uczył nas mądrości Papież....

Może to wyglądać na chwalenie się, ale szczerze wyznam, że zawsze usiłowałem być wiemy Panu Bogu, Kościołowi i Zakonowi. Bardzo ciężko pracowałem w swoim życiu zakonnym i to od kleryckich czasów. Jako jeszcze małoseminarzyści w Lublinie redagowaliśmy wraz z O. Ludwikiem Wiśniewskim periodyk "Czarne z Białym". Zawsze uznawałem jego inwencję i przedsiębiorczość. Jak się dobrze czyta, to nawet w "Raporcie" znajdzie się uznanie dla Niego i innych moich współbraci, o których podobno wspominałem esbekom, bez uszanowania. Jako kleryk wszedłem w bliską współpracę z ks. Fr. Blachnickim i założyłem "Krucjatę Wstrzemięźliwości" wśród kleryków w Krakowie, szczególnie Apostolat Różańcowy, który ode mnie przejął, zasłużony dla Prowincji, O. Walenty Potworowski. Głosiliśmy rekolekcje różańcowe i organizowali spotkania modlitewne - bywał u nas osobiście Sługa Boży, Ks. Blachnicki, którego zawsze podziwiałem za OAZY i nie tylko. Wydarzenie w Tivoli, było wypadkiem przy pracy i skutkiem Jego naturalnej wprost życzliwości do
ludzi.

Zaraz po święceniach w 1961 roku zostałem sekretarzem 0. Prowincjała w Krakowie, reorganizowałem cały sekretariat prowincjalski. Od 1962 mianowano mnie kierownikiem Roku Pastoralnego dla młodszych trochę współkapłanów w Poznaniu. Dwa lata trwała ta nowatorska praca. Od 1964 zostałem głównym duszpasterzem akademickim. Jak wynika z "Teczki" moim "opiekunem" był mjr Głowacki - sądziłem, że to pseudonim, jednak z "Teczki" wynika, że tak się nazywał. Muszę przyznać, że nie był bardzo uciążliwy.

Od 1970 r. rozpocząłem starania o miesięcznik "W drodze", będąc równocześnie duszpasterzem akademickim. Organizowałem wtedy "Trybuny duszpasterskie", "Tygodnie Ekumeniczne", serie konferencji (częstymi kaznodziejami i prelegentami byli: Ks. J. Tischner, Ks. Janusz Pasierb, O. J. Kłoczowski, A. Wielowieyski, B. Cywiński, Ks. M. Czajkowski i inni), wiele imprez muzycznych, przede wszystkim popularne "Sacrosongi".

Po wypadku w Tatrach (12. 08. 1974), pracowałem w Redakcji "W Drodze", w charakterze sekretarza, załatwiałem drukarnie, papier, kolportaż. Kto choć trochę zajmował się wtedy takimi przedsięwzięciami, zrozumie trudności jakie stawały na drodze. Zajmowałem się techniczną stroną pisma. Nie miałem wpływu na kierunek treści, od tego byli Redaktor Naczelny, O. Marcin Babraj i O. Jan Kłoczowski. Wszelkie dywagacje w "Teczce" nie mają sensu. Nigdy nie chciałem być nawet przeorem, a co dopiero prowincjałem. Zapisano morze bzdur!

Od 1977 r. byłem na zastępstwie w Gdańsku, potem Sługa Boży Kard. Stefan Wyszyński wezwał mnie poprzez Prowincjała, O. Michała Mroczkowskiego, do Sekretariatu Episkopatu Polski na pomocnika przy organizowaniu I Wizyty Ojca Świętego w Polsce. Pracowałem tylko ze świeckimi, wśród których większość, to pewno SB. Taka była praca. Po Wizycie zaproponowano mi stałą pracę w Sekretariacie Episkopatu, ale Prowincjał, Michał Mroczkowski, nie wyraził zgody i wysłano mnie do Rzymu. Paszport otrzymałem bez problemu za pośrednictwem Arcybiskupa Dąbrowskiego. W "Teczce" agent sobie przypisał załatwienie paszportu i podobno zdobył sobie w ten sposób moje zaufanie. Kompletna bzdura.

Do Rzymu przybyłem w 1979 roku - był to słaby start. Nie przygotowano ani zabezpieczenia mieszkaniowego, ani utrzymania. Ratowały mnie Siostry Sercanki, Pani Gawrońska i Kard. Rubin. Nie przyjęto mnie do Radia Watykańskiego. Stworzono Delegaturę Biura Prasowego Episkopatu Polski. Praca w Biurze Prasowym z Ks. Bogumiłem Lewandowskim, jako Szefem, dobrze się układała.

Przygotowywałem przeglądy prasy zagranicznej na temat Kościoła Powszechnego i polskiego, polskiego pontyfikatu, uniwersytetów rzymskich i życia wspólnot. Wszystkie materiały przekazywaliśmy do Episkopatu Polski, brał od nas także Pan Peter Raina z Berlina Zachodniego i, niestety, zaprzyjaźniony z wieloma księżmi i świeckimi z Rzymu, Pan "M.", (nazwisko znam), którego Raport nazywa podobno "Lakar".

Gdy przybyłem do Rzymu on był już osobą stosunkowo znaną, i traktowaną z życzliwą pobłażliwością. Nie był to wielki intelektualista. Zwykły polski emigrant, podobno skazany na śmierć we Wrocławiu zaraz po wojnie, pozwolono mu uciec za granicę, przebywał koło Kolonii, pracownik banku i "doradca niemieckich biskupów" - tak mi go przedstawiono.

Polecono mi dawać mu wszystkie nasze materiały, tak jak Panu Peterowi Rainie z Berlina Zachodniego. I tu ważny punkt: w Biurze Prasowym Szef pobierał opłaty za zabierane materiały, które m.in. także ja przygotowywałem. Po prostu - za materiały się płaciło. Potem gdy powstały biuletyny, można było je prenumerować. Musieliśmy opłacić tłumaczy, zakup czasopism i lokal. Pan "M" dodatkowo korzystał z fotokopiarki i naszego papieru. Dlatego mój Szef brał pieniądze także od Pana "M" i od czasu do czasu dawał mi coś na utrzymanie. O ile dobrze pamiętam, to gdy przyjeżdżał z Kolonii raz w miesiącu, na tydzień, i przychodził do Biura, to podpisywaliśmy jakieś kwitki, "aby mu zwrócono koszta delegacji". To nie były duże kwoty.

W każdym razie ja nie odczuwałem wielkiej poprawy materialnej i aby wyżyć musiałem sobie uzupełniać budżet przez stypendium - jałmużnę załatwioną dla mnie przez Kard. Rubina i Abpa Dąbrowskiego z "Chiesa che sofre" (Kirche In Not) - 50 dolarów na miesiąc, bo nie miałem na opłacenie "Angelicum". W Raporcie również i ten dodatek agenci chcieli sobie przypisać.

Natomiast nie przypominam sobie żadnego agenta "Pietro", o jakim pisze "Teczka". Był jakiś "Pietro", ale postrzegano go jako słabo rozwiniętego. A według pracowników IPN agenci byli ludźmi inteligentnymi. Kończąc ten wątek dodam, że były takie dni pod koniec miesiąca, iż szukałem zgubionych miedziaków pod kolumnami Placu św. Piotra, bo nie miałem na jedzenie.. .to był trudny czas...

Z czasem, zacząłem mieć wątpliwości i opory wobec P."M". Za dużo pił. Chwalił się znajomością generałów w Polsce. Gdy zaprosił mnie Kolega-Ksiądz do Niemiec, podjechałem do Kolonii i odwiedziłem rodzinę Pana "M".

Stwierdziłem wtedy ,że Pan "M" ma całą kartotekę duchownych polskich, którzy go odwiedzali, lub z którymi utrzymywał "przyjacielski" kontakt w Rzymie. Niektórych pamiętam. Są na wysokich stanowiskach. Aby sprawdzić jego relacje z parafią, odwiedziliśmy Proboszcza miejscowego pod Kolonią, odprawiałem tam nawet Mszę św. Był potem na Audiencji w Rzymie. Uważał Pana "M" za życzliwego Kościołowi. Myślę, że rodzina nie bardzo wiedziała, co ojciec robił. Po powrocie napisałem list z podziękowaniem za gościnę - jest w "Teczce". Stopniowo zacząłem unikać osobistych spotkań.

W "Raporcie agent "Lakar" kreowany jest na bohatera, któremu się zleca wielką rolę. Stwierdzam, był zwykłym poszukiwaczem łatwych zarobków, lekkiego życia, dobrej kuchni i częstego picia, przy tym grał wielkiego przyjaciela księży i obrońcę spraw polskich. Dlatego podobno w 1986 roku pomagał nawet polskim emigrantom w Rzymie. Ja się nimi z polecenia Papieża zajmowałem. Nie pamiętam, żeby mi dawał na ten cel jakieś pieniądze, choć otrzymywałem takie od różnych osób i Instytucji. Podobno istnieje jakieś pokwitowanie w Raporcie. Nic na ten temat nie wiedziałem.

  1. Wydaje mi się, że Raport pełen jest mało znaczących słów, opisów sytuacji, insynuacji, które, nagromadzone razem, stwarzają wrażenie wielkiej konspiracji i wszechwiedzy agentów, a to jest tylko obalanie zamku z kart. Wydaje się, że te plewy nigdy nikomu nie zaszkodziły, wręcz powiedziałbym, często stanowiły ukryte uznanie dla wymienionych z nazwiska ludzi, szczególnie moich współbraci. Zawsze z uznaniem oceniałem ich wysiłki, choć dla poszukiwaczy zła nie zawsze docierało to do świadomości.

Jeszcze raz podkreślam, pracowałem bardzo solidnie przez całe moje życie, a szczególnie od maja 1984 roku, kiedy to po Ks. Kazimierzu Przydatku polecono mi zaopiekować się pielgrzymami polskimi. Z początku nie chciałem przyjąć tej funkcji. Byłem zaprzyjaźniony z Ks. Kazimierzem i dlatego obawiałem się, że źle odczyta objęcie po Nim tej funkcji. Dopiero na wyraźne polecenie Arcybiskupa Stanisława Dziwisza i Ojca Świętego zgodziłem się z dniem l grudnia 1984 roku objąć duszpasterstwo pielgrzymów. Było to zadanie wyjątkowe, gdyż nasz Papież chętnie spotykał się z Rodakami. Tych spotkań było z dnia na dzień coraz więcej. Dziś to już ogromna historia, której jestem koronnym świadkiem i jedynym moim pragnieniem jest opracowanie zapisków, których mam 25 tomów.

To co przeżyłem, zwłaszcza przez 21 lat przy Ojcu Świętym, tego nikt mi nie odbierze, nawet IPN. Radość i trud służenia Papieżowi i polskim pielgrzymom przeżywały ze mną razem Siostry Antoninki, za co jestem Im dziś ogromnie wdzięczny. Były zawsze ze mną, nawet wtedy, gdy nas wyrzucono z Pfeiffer. Nikt nam wtedy nie pomógł. Pozostają wierne do chwili obecnej. A dom, który sami wyszukaliśmy i od 2001 roku pozostaje, według prawa włoskiego, pod wyłącznym kierownictwem naszej Wspólnoty, powinien przetrwać jeszcze do wygaśnięcia kontraktu.

Przez nasze działania przewinęło się około 4 miliony Polaków, z których duży procent dotarł blisko do Osoby Ojca Świętego. Mam nadzieję, że przynajmniej jakiś procent z tych szczęśliwców, którzy mają zdjęcie z Ojcem Świętym, jest ze mną w tych dramatycznych dla mnie dniach, gdy ludzie szukający zasłony dymnej, albo poparcia przed-wyborczego, "przypadkowo" odkryli moją teczkę i teraz pastwią się jak sępy nad padliną, traktując gromadzone przez esbeków słowa, opisy różnych zdarzeń i złośliwości, jako szczytowy wytwór inteligencji ludzkiej, wierząc jedynie komunistom.

  1. Spotkanie czerwcowe, 5. 06. 1983, w Warszawie jest w "Teczce" szczególnie podkreślone, gdyż według zamierzeń policyjnych, musiała zostać zachowana czasowa ciągłość mojej domniemanej współpracy z SB, a faktycznie kontakty przerwane zostały już w 1982 roku,

Z polecenia Ks. Arcybiskupa Dąbrowskiego przyleciałem do Warszawy załatwiać sprawy związane z drugą pielgrzymką Papieża do Polski, którą wyznaczono na 16-23 czerwca 1983 roku. Według programu miałem szybko wracać do Rzymu, gdyż z Ojcem Świętym miał przylecieć mój Szef Ks. B. Lewandowski. Spieszyłem się, tymczasem na lotnisku czekali na mnie jacyś panowie, utrzymując że są od Arcybiskupa Dąbrowskiego i zawiozą mnie do Sekretariatu. Po drodze mamy jeszcze do załatwienia sprawy przygotowawcze do Wizyty papieskiej. Zawieziono mnie na Pragę, do jakiegoś domu, następnie na Starówkę, niby na kawę, a ostatecznie zamówili w restauracji, mały obiad. Oponowałem. Wreszcie oświadczono mi, że do Rzymu nie wracam i zostaję na wizytę Papieża, gdyż Ks. Lewandowski nie przyjedzie. Dla mnie była to rewelacja. Zawsze tęskniłem do Polski. W końcu zawieziono mnie do Sekretariatu. O ile pamiętam, nie było nic specjalnego w rozmowach - dla nich ważny był kontakt. I oczywiście zostawili w "Teczce" rachunek za obiad z koniakiem dla
biednego zakonnika... Nie pamiętam, ale z pewnością także przy następnych pobytach Papieża w Polsce wynotowywali, że znów spotkaliśmy się w Biurze Prasowym... Takie było życie....

Od maja 1984 roku świadomie i zdecydowanie broniłem się przed niepewnymi ludźmi. Utrzymywałem coraz bliższe kontakty z "Solidarnością", organizowaliśmy spotkania z Wałęsą, Mazowieckim i innymi. Wygłaszałem pogadanki i kazania przez "Wolną Europę". Głosiłem w "Stanie wojennym" kazania przez Radio Watykańskie. Nic już nie słyszałem o Panu "M", mimo że w Raporcie jeszcze występuje. Dowiedziałem się dużo później, że umarł na raka, że ksiądz nie zdążył z sakramentami przed śmiercią, że umierał w wielkich cierpieniach. Żona prosiła, by się za niego modlić, więc odprawiłem kilka Mszy św. Wierzę, że Miłosierny Pan przebaczył mu wszystko, a moje aktualne cierpienia też za niego ofiaruję Panu.

  1. Na koniec jeszcze raz powtarzam, nie byłem nigdy świadomym donosicielem, z zamiarem szkodzenia, tak osobom prywatnym, moim Współbraciom zakonnym, Hierarchii kościelnej, czy tym bardziej Kościołowi świętemu. Wszelkie wypowiedzi, skrzętnie zarejestrowane przez agentów PRL-u, dotyczące osób z imienia, z okresu kilkunastu lat mojej pracy, są zwyczajnym, normalnym, dzieleniem się na temat spraw bieżących, znanych obiegowo, prawie wszystkim. Dlatego nie mają znamienia zdrady tajemnicy, co najwyżej są dowodem na, nie zawsze opanowane, gadulstwo i naiwną otwartość wobec ludzi.

Gdyby jednak ktoś czuł się pokrzywdzony lub obrażony moimi wypowiedziami, najpierw błagam Pana Jezusa Miłosiernego o miłosierne przebaczenie, a następnie, z głębokim żalem, przepraszam wszystkich Współbraci w wierze i tych, którym moje słowa lub postawa utrudniły wejście do Wspólnoty Dzieci Bożych.

Wierzę, że Maryja, Matka Niezawodnej Nadziei z Jasnej Góry, poproszona przez Ojca Świętego Jana Pawła II, da nam wszystkim pokój serca i radość, a Kościołowi da mądrość i odwagę w bronieniu swoich kapłanów i wiernych.

O. Konrad Stanisław Hejmo OP/ Rzym

Źródło artykułu:PAP
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)