Oskarżony ws. "Halemby": nie wiedziałem o zagrożeniu
Główny oskarżony w sprawie katastrofy w kopalni "Halemba" Marek Z. utrzymuje, że nie zawsze był informowany o przypadkach przekroczenia dopuszczalnych stężeń metanu w kopalni. Poddaje też w wątpliwość wiarygodność specjalistów, którzy badali przyczyny tragedii.
16.03.2009 | aktual.: 16.03.2009 13:05
Z., który do czasu katastrofy był w "Halembie" głównym inżynierem ds. wentylacji - kierownikiem jej działu wentylacji, kontynuował składanie wyjaśnień przed gliwickim sądem okręgowym. Nie przyznaje się do winy. - Mam zarzuty, za które nie powinienem odpowiadać - oświadczył.
Zarzucił prokuratorowi, że sformułował zarzuty w oparciu o szeroki zakres jego obowiązków, bez zrozumienia istoty rzeczy. - Z zarzutów prokuratora wynika, że na kopalni byłem sam i za wszystko odpowiadam - oświadczył Marek Z. i dodał, że część powierzonych mu obowiązków polegała na nadzorowaniu i kontrolowaniu podległych mu służbowo oddziałów i osób dozoru.
W listopadzie 2006 r. w wybuchu metanu i pyłu węglowego w "Halembie" zginęło 23 górników likwidujących ścianę wydobywczą 1030 m pod ziemią. Według prokuratury i nadzoru górniczego, kierujący kopalnią przyzwalali na łamanie przepisów i zasad sztuki górniczej.
Na Marku Z., który jest jednym z 17 oskarżonych w procesie, ciążą najpoważniejsze zarzuty - m.in. sprowadzenia katastrofy, w której zginęli górnicy. Odpowiada też za to, że nie przerywał prac mimo zagrożenia.
- Nie podejmowałem żadnych działań, które mogły doprowadzić do wypadku. Nie jestem samobójcą, sam też chodziłem w ten rejon - oświadczył przed sądem Z.
Oskarżony mówił przed sądem, że o przekroczeniach dopuszczalnych stężeń metanu wiedzieli naczelny inżynier kopalni i jej dyrektor (obaj zasiadają na ławie oskarżonych). Także przedstawiciele Kompanii Węglowej interesowali się rejonem likwidowanej ściany. Dzwonili bezpośrednio do dyspozytora metanometrii, co nie było wcześniej praktykowane - mówił Z.
- 21 listopada 2006 r. dyspozytor metanowy nie informował mnie o przekroczeniu stężeń metanu. Nie wycofałem wtedy załogi, bo nie było mnie w tym rejonie, a nawet nie wiedziałem o przekroczeniach - oświadczył.
Oskarżony nie zgadza się też z zarzutem, że na dwa dni przed katastrofą nie wstrzymał robót mimo stwierdzonych przez chromatograf (urządzenie analizujące skład atmosfery) wybuchowych stężeń metanu. - W tym dniu nie było mnie w pracy. Nie miałem też dyżuru telefonicznego. Nikt mnie nie informował o sytuacji na kopalni - tłumaczył.
Podobny zarzut dotyczy też dnia, w którym doszło do wybuchu. Oskarżony przyznał, że wtedy był w pracy, ale nie wiedział o zagrożeniu, bo zajmował się innymi sprawami, nie związanymi z ruchem zakładu. Wyjaśnił, że po krótkim objeździe w kopalni pojechał do Kompanii Węglowej i Głównego Instytutu Górnictwa.
Na poprzedniej rozprawie oskarżony Marek Z. mówił, że sam tylko raz, na kilka dni przed katastrofą - kiedy w pobliżu likwidowanej ściany wydobywczej doszło do awarii wentylatora i w konsekwencji wzrostu stężeń niebezpiecznych gazów - zdecydował o wycofaniu załogi. Wyjaśnił, że wtedy decyzja należała do niego, bo był w zagrożonym rejonie.
"Byłem nakłaniany do obciążenia przełożonych"
Marek Z. kwestionował przed sądem wiarygodność jednego z górników, który złożył obciążające go wyjaśnienia. Uważa, że chciał umniejszyć odpowiedzialność i dlatego go pomówił. Z. twierdzi, że jego także jeden ze śledczych miał nakłaniać do obciążenia przełożonych.
Oskarżony poddał też w wątpliwość wiarygodność ustaleń komisji Wyższego Urzędu Górniczego, która badała przyczyny tragedii. - Te same osoby, które początkowo opiniowały możliwość prowadzenia prac, w pracach komisji skupiły się na ustaleniu inicjacji wybuchu, wskazaniu innych zaniedbań, unikając wypowiadania się na temat prawidłowości zastosowaniu sytemu wentylacji - powiedział.
Marek Z. jest przedostatnim oskarżonym, który składa wyjaśnienia w procesie. Po nim przesłuchany ma być były dyrektor kopalni Kazimierz D.
Prokuratura Okręgowa w Gliwicach zamknęła śledztwo w czerwcu ub. roku. W głównym procesie, który ruszył w listopadzie, odpowiada 17 oskarżonych. Dziewięciu innych mężczyzn przyznało się do winy i dobrowolnie poddało karze. 5 lutego usłyszeli wyroki - od czterech miesięcy do dwóch lat więzienia w zawieszeniu i grzywny od 300 do 1500 zł.