Orły Klinsmanna
Duch Lubańskiego i Gorgonia wyemigrował za Odrę. I znowu na mistrzostwach świata rozgrywanych w Niemczech wywojował brązowy medal.
13.07.2006 | aktual.: 13.07.2006 10:03
Rok 1986. Waldemar i Krystyna Podolscy spakowali do białego dużego fiata trochę ubrań i rzeczy codziennego użytku. Na koniec dzieci, Łukasza i Justynę. Oddali klucze sąsiadce i wyruszyli w stronę granicy z Niemcami. Za Odrą czekali już rodzice i siostra Waldemara. W Polsce o wyjeździe wiedziała tylko Danuta Kontkiewicz, sąsiadka z piętra i najbliższa przyjaciółka Krystyny. Poza tym nikt, nawet mieszkająca w pobliżu rodzina. Nie wiedziały także dzieci. Starsza Justyna myślała, że jedzie tylko odwiedzić ciocię, i głośno protestowała przeciwko braniu elementarza. Matka przekonywała, że trzeba „pokazać cioci polskie książki”.
– Jechali w ciemno, nie wiedzieli, czy nie zawrócą ich z granicy. Po cichu na to liczyłam, nie chciałam, żeby wyjeżdżali – wspomina dziś pani Danuta. Mimo upływu lat, szklą jej się oczy. Siedzimy w sporym mieszkaniu w katowickiej Sośnicy. Późnogierkowski blok spółdzielczy przy Wiślanej, z balkonu widok na niezagospodarowane pola. To tutaj mieszkali Podolscy od początku lat 80. Tutaj urodziły się ich dzieci. Kiedy wyjechali, Kontkiewiczowie zajęli ich mieszkanie. – To było trochę jak z filmu. Chciałam remontować mieszkanie. Krysia powiedziała, żebym się wstrzymała, bo będę mogła się przeprowadzić. Myślałam, że żartuje, nie wierzyłam, że mogą wyjechać. Kilka tygodni później już ich nie było.
Podolscy bez problemu przekroczyli granicę. Wzięli tyle rzeczy, że wyglądało, jakby jechali na urlop. Potem – dzięki pomocy teściów – szybko udało się załatwić mieszkanie, pracę. Kilka miesięcy później z Niemiec przyjechały dokumenty świadczące o tym, że Podolscy zostają tam na stałe. Dzięki temu mieszkanie nie musiało „odstać” kilku lat jako pustostan, Kontkiewiczowie wprowadzili się prawie od razu. Pozostało rozdać to, co emigranci po sobie zostawili: prawie cały majątek. Dysponentką została Danuta Kontkiewicz. – Krysia zostawiła mi dokładną listę, co komu przekazać. Członkowie rodziny byli bardzo zdziwieni, że nic nie wiedzieli – wspomina.
Sportowa rodzina
Waldemar Podolski, ojciec Łukasza, jest znany w sportowym światku. W 1980 zdobył z Szombierkami futbolowe mistrzostwo Polski. Do Niemiec jechał jako piłkarz, przez kilka lat grał w tamtejszych klubach. Bez sukcesów. Teraz pracuje w Kolonii w fabryce grzejników.
Mało kto pamięta, że matka Łukasza – Krystyna Budzińska-Podolska – była jedną z najlepszych śląskich szczypiornistek, wraz ze swoją drużyną Sośniczanką Gliwice w latach 70. zdobyła mistrzostwo Polski. – To była doskonała zawodniczka, bardzo skuteczna. Wszystkie żyłyśmy wtedy sportem – wspomina Irena Johan, koleżanka z drużyny. Wyjazd Podolskich nie był dla niej zaskoczeniem. – To było naturalne. Jeździłyśmy po świecie, widziałyśmy, że można żyć inaczej, uciec od biedy, kolejek i władzy. Z naszego składu wyjechało kilkanaście dziewczyn, w kraju zostały naprawdę nieliczne – mówi Johan.
Podolscy wcale nie żyli biednie: sportowe pensje, paczki od rodziny z Niemiec. – U nich na stole było to, czego moje dzieci nie widziały na oczy – wspomina Danuta Kontkiewicz. Irena Johan przyznaje: – Ja tego nie oceniam. Wyjechali, bo mogli. Może też bym pojechała, gdybym nie została trenerką i miała rodzinę w Niemczech.
To był fajny dzieciak
Podolscy pierwszy raz przyjechali do Polski już po zmianie ustroju – w 1990 roku. Łukasz miał sześć lat, dopiero zaczynał mówić po niemiecku. – Śliczny był i bystry, ale straszny rozrabiaka. Moi synowie byli w podobnym wieku, uwielbiali go. Mało nie rozwalili mieszkania – śmieje się Danuta. Pokazuje zdjęcia: trzech kilkulatków z łobuzerskimi minami. Zdjęć jest tylko kilka. – Od tamtego momentu nie mieliśmy ze sobą kontaktu – mówi smutno.
W III RP Podolscy do kraju przyjeżdżali prawie w każde wakacje. Głównie do matki Krystyny – babci Łukasza. Zofia Budzińska mieszka po drugiej stronie Sośnicy, na parterze starej kamienicy. Dziennikarzy unika jak ognia, uprzykrzają jej życie od początku mistrzostw. Zgadza się zamienić z nami kilka słów tylko pod warunkiem, że nie będziemy robić zdjęć. Sterczymy na chodniku, pani Zofia wychyla się z okna. – Łukaszowi w Niemczech dobrze, robi karierę. Tutaj pewnie by się zmarnował. Chociaż szkoda, że nie gra dla Polski – zastanawia się. Widać, że jest dumna z wnuka. – Ostatnio był u mnie w zeszłe wakacje, z dziewczyną. Obiecał, że teraz przyjedzie po mistrzostwach.
W okolicy mieszka dwójka pozostałych dzieci pani Zofii, syn i córka. Żyją nader skromnie. Nie chcą rozmawiać o Podolskich. – Łukasz u nas nie bywa, on ma swoje sprawy – burczy ciotka Łukasza i zatrzaskuje nam drzwi przed nosem. – W tej rodzinie coś się stało, byli ze sobą strasznie skłóceni. Krystyna o nich nie rozmawiała – mówi jedna ze znajomych rodziców Łukasza.
Stara Sośnica to malownicze, ale biedne miejsce. Na ulicy, przy której mieszka Zofia Budzińska, Łukasza znają wszyscy. Od małego. – To był zawsze taki fajny dzieciak, rżnął z naszymi w piłę aż miło – mówi sąsiad Budzińskiej, także wystając z okna. Podobnie mówią młodzi, zalegający na ławeczkach przed budynkami. – Podolski jest w porządku, złego słowa nie dam powiedzieć. Jak tylko przyjedzie, to zawsze gramy w piłkę. Poza tym można z nim pogadać – opowiada Rafał Pobędza. – Tutaj gra się w nogę właściwie codziennie, ale jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś ograł Łukasza. Jak czasem pokaże jakąś sztuczkę, to szczęki nam opadają – śmieje się Piotr Rogulski z sąsiedniej kamienicy. W czasie mundialu kibicowali Polsce i Podolskiemu. Nie chcieli tylko, żeby to Łukasz strzelił nam bramkę. – I nie śpiewał ich hymnu, czyli się nie zniemczył – śmieją się.
O pieniądzach rozmawiają niechętnie, choć zapewniają, że Łukasz nigdy się nie wywyższał. – Wiadomo, ma lepsze ciuchy, bo dużo zarabia. Ale żeby pokazywał, że jest lepszy, to nie – zapewnia Pobędza. – Niektórzy tu mówią że Podolscy to volksdeutsche. Ale przecież to jest nasza gwiazda, gdzie by nie grał, to nasz człowiek – mówią.
Klose chwycił się piłki
Łukasza Podolskiego łączy z Mirosławem Klose nie tylko gra w reprezentacji. Także korzenie. Klose urodził się w Opolu w 1978 roku, przez dziewięć lat mieszkał na tamtejszym osiedlu Chabry. W Polsce zdążył skończyć dwie klasy podstawówki, gdy w 1987 roku rodzice postanowili wyjechać. W Opolu mówi się, że pojechali za chlebem jak tysiące innych. Rodzina unika jednak tematu. – Józek uznał, że tutaj nie ma przyszłości dla dzieci. Ale to ich sprawa – ucina Bogdan Jeż, brat matki Mirka, Barbary. Sami państwo Klose unikają rozmów z dziennikarzami.
Ojciec Miro Józef Klose przez wiele lat kopał piłkę w Odrze Opole. Potem, jak wielu innych, Joe wyjechał do Francji, do klubu AJ Auxerre. – Zasłużonym zawodnikom koło trzydziestki PZPN pozwalał wtedy wyjechać na Zachód, zarobić trochę pieniędzy, bo tutaj stawki były głodowe – wspomina Jan Śliwak, trener, jeden z najstarszych pracowników Odry. Po kilku latach Józef wrócił i został w Odrze szkoleniowcem.
Z kolei matka, Barbara (z domu Jeż) w barwach Otmętu Krapkowice grała w piłkę ręczną, podobnie jak matka Łukasza Podolskiego. – Siostra zaczęła grać w juniorach jako 13-latka, miała doskonały wyskok, więc szybko ją dostrzeżono – wspomina Bogdan Jeż, emerytowany sędzia piłkarski. Jeżówna już w dorosłej reprezentacji Polski rozegrała 82 mecze. – A kilka razy znalazła się w gronie dziesięciu najlepszych sportowców Opolszczyzny – chwali się Jeż.
Dawni znajomi mówią, że Miro wdał się w matkę. – Widać to na boisku, on ma jej ruchy. I charakter, bo jest bardzo skromny – mówi Jan Śliwak. Ale jego zdaniem to dzięki ojcu Mirek zaczął grać w piłkę. – Był jeszcze szkrabem, gdy zaczął chodzić z ojcem na stadion, poznał ten świat – mówi Jeż. Sam Miro Klose podkreśla w nielicznych wywiadach, że to dzięki piłce udało mu się odnaleźć w nowej rzeczywistości. – Gdy przyjechałem, nie znałem języka. W szkole pewnie czułbym się odrzucony, gdybym każdej wolnej chwili nie spędzał na ganianiu z kolegami za piłką. A że od początku byłem trochę lepszy od pozostałych, łatwiej mi było zawierać przyjaźnie – zwierzał się niedawno „Gazecie Wyborczej”. W Odrze natomiast do dzisiaj opowiada się, że gdy pod koniec lat 90. Miro był wschodzącą gwiazdą Kaiserslautern, Joe radził się dawnych kolegów, jak uchronić syna przed pazernymi działaczami sportowymi. Odpowiadali, żeby trzymał go krótko, bo przewrócą młodemu w głowie. – U Mirka od małego było widać talent sportowy, ale nikt nie
przypuszczał, że będzie tak wielką gwiazdą – przyznaje wujek Bogdan.
Nasz Ślązak w Bundeslidze
Sporo kontrowersji wzbudza kwestia narodowości obu panów. Mirosław Klose, choć przyznaje, że lubi odwiedzać Polskę, mówi otwarcie, że czuje się Niemcem i nie wyobraża sobie grania dla Polski. Józef Klose ostatnio nerwowo zareagował na komentarze o „polskim ataku” drużyny niemieckiej. – Mirek nic Polsce i polskim klubom nie zawdzięcza – rzucił. W jednym z wywiadów powiedział zaś: – Zniemczyła mnie komuna. Śląscy autochtoni na Opolszczyźnie nie mieli lekko w PRL. Polska ludność napływowa traktowała ich wrogo.
Inaczej Podolski, który niemal obnosi się ze swoją polskością. Czyta polskie gazety, słucha polskiej muzyki. Jego dziewczyna także pochodzi z Polski. W wywiadach podkreśla, że ma dwie ojczyzny i dwa serca. Z Mirkiem Klose porozumiewa się po polsku, żeby utrudnić zadanie obrońcom. – Chociaż podczas meczu z Polską z tego samego powodu rozmawialiśmy po niemiecku – tłumaczył po meczu. Zapewniał, że gdyby Niemcy zdobyły puchar, to przywiózłby go do Polski.
Tego nie potrafią dostrzec władze Gliwic, powtarzając wciąż, że „przecież on się tu tylko urodził”. – Zastanawialiśmy się, jak to wykorzystać dla promocji miasta. Ale nie jesteśmy w stanie nic zrobić, bez wchodzenia w ich życie z butami – uważa Łukasz Oryszczak z Urzędu Miasta w Gliwicach. Odmiennego zdania jest Marcin Wiatr ze stowarzyszenia Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej. – Co z tego, że Podolski wyjechał jako małe dziecko? Czuje się związany z naszym regionem i regularnie tu wraca. Trzeba to wykorzystać. Śląskość to nie kwestia miejsca zamieszkania, ale wiedzy o miejscu pochodzenia – tłumaczy Wiatr. Stąd wziął się pomysł wystawy „Górnoślązacy w polskiej i niemieckiej reprezentacji narodowej”, którą dwa tygodnie temu otwarto na Stadionie Śląskim w Chorzowie. A już we wrześniu odbędzie się Seminarium Śląskie. – Zaprosimy na nie Podolskiego i Klosego, bo to są bohaterowie tego regionu. Takie związki należy pielęgnować – mówi Wiatr.
Krew na betonie
O ile kwestia narodowości Podolskiego i Klosego może wzbudzać kontrowersje, o tyle można być nieomal pewnym jednego: gdyby państwo Podolscy i Klose nie wyjechali do Niemiec, dziś Łukasz i Mirek nie byliby wielkimi gwiazdami piłkarskiego świata. – Poziom polskiej piłki nie jest najwyższy. Mojego syna uczyli tylko niemieccy trenerzy, przeszedł drogę przez wszystkie niemieckie reprezentacje. I dlatego gra w mistrzostwach świata, choć ma dopiero 21 lat – mówił Waldemar Podolski przed meczem z Polską. Podobnego zdania jest Andrzej Zamilski, trener polskiej kadry juniorów. – Spotkałem Łukasza na kilku turniejach, gdy jeszcze grał w juniorach. Widać było, że będzie świetny, ale nigdy nie osiągnąłby tego w Polsce – zżyma się Zamilski. Według niego po śląskich boiskach biega pewnie niejeden talent na miarę Podolskiego czy Klose, ale na karierę mają niewielkie szanse. – W Polsce młodzików trenują ludzie przypadkowi. Zamiast uczyć ich techniki i odporności, „zajeżdżają” ich, każąc na siłę wygrywać mecze – tłumaczy.
Cesarz niemieckiej piłki Franz Beckenbauer mówił przed mistrzostwami, że „gdyby nie Klose i Podolski, Niemcy nie miałyby czego szukać na mundialu”. – I zapewne ma rację. Ale trzeba pamiętać, że to nie Polska dała Niemcom dwóch wybitnych zawodników. Oni ich sobie sami wychowali – komentuje Bogdan Jeż.
W starej Sośnicy są dwa boiska. Jedno pokryte piachem, drugie betonowe. Bywa, że podczas gry krew leje się strumieniami. Krępy 20-latek pytany, czy nie chciałby grać na dobrej murawie, patrzy ze zdziwieniem. – Tutaj na nic nie ma pieniędzy, chodzimy w podartych spodniach. To skąd wziąć na porządne boisko?
Maciej Gajek
Współpraca Joanna Sadłowska