Ojciec też rodzi

Blok porodowy w szpitalu przy ul. Madalińskiego w Warszawie. Kolorowy korytarz, pośrodku duże akwarium z egzotycznymi rybkami, tuż obok centrum dowodzenia, czyli pokój położnych.

06.03.2006 11:12

Z korytarza prowadzi wejście do kilku sal porodowych. Zielonej, niebieskiej, pomarańczowej i brzoskwiniowej. Jest wczesne popołudnie. Co chwila z którejś porodówki wypada mężczyzna z komórką w ręku. – Tak, mamo. Nie, mamo. Gosia jeszcze nie urodziła. Mamo, kończę, muszę wracać – przyszły ojciec odwraca się na pięcie i znika z powrotem za drzwiami. W sali zielonej rodzi właśnie Ewa Olba, drobna blondynka. Do szpitala przyjechała dzień wcześniej, koło czwartej nad ranem. Jest kilka dni po terminie i dlatego lekarze zdecydowali, że poród trzeba wywołać. – Kurczę, jak to boli – stęka cicho, leżąc na boku. Obok niej przycupnięty na krzesełku siedzi mąż, Paweł. Masuje jej kręgosłup. A im częściej pojawiają się kolejne skurcze, tym bardziej przykłada się do tego zajęcia. Wie, że w ten sposób może pomóc żonie. Ewa i Paweł są młodym małżeństwem. Razem pracują na warszawskim Okęciu, są nierozłączni. Poród rodzinny też był dla nich oczywistą sprawą. – Nie było nad czym się zastanawiać – przyznaje z wypiekami Paweł.
Dobrze zbudowany, krótko ostrzyżony, ma za sobą kilka lat służby wojskowej. Wydawałoby się, że tacy ludzie porodówkę omijają szerokim łukiem. A jednak! Teraz tylko jest lekko oszołomiony, bo właśnie wszedł lekarz i oznajmił, że za kilka minut ich córeczka, Maja, powinna już być na świecie.

Kiedyś było tak, że przyszła matka, położna i lekarz zamykali się w jednym pokoju, a ojciec rodzącego się właśnie dziecka nerwowo spacerował po salonie, sącząc z grubego szkła coś mocniejszego. Później miejsce męża było pod szpitalnym oknem, a przemycenie na salę porodową kilku słów skreślonych w pośpiechu na kawałku papieru było równie ryzykowne, co dostarczenie grypsu do więzienia. W najlepszym wypadku mężczyzna był dopuszczany przed oblicze kobiety, gdy ta po trudach całego porodu trzymała już w ramionach śpiące zawiniątko. A jak nie miał tyle szczęścia, mógł podziwiać owoc swojej miłości przez grubą szybę oddzielającą go od sali dla noworodków.

Te czasy mamy już za sobą. Teraz od 30 aż do ponad 90% porodów odbywających się w polskich szpitalach to porody rodzinne. Mężczyźni pojawili się na porodówkach. I bez względu na to, kim są, biznesmenem, bezrobotnym, typem twardziela czy pantoflarza, mówią rzeczy, o które do tej pory nikt by ich nie podejrzewał. W czasie porodu bledną więc, krzyczą i płaczą na przemian. A położne po cichu mówią, że poród to ten moment, gdy pary najczęściej wyznają sobie miłość. I te wyznania wiążą silniej niż jakiekolwiek inne deklaracje. Dopiero dzięki porodowi rodzinnemu w pełni odczuli, że właśnie zostali ojcami! – Na pewno więź między mężczyzną a dzieckiem tworzy się szybciej i prościej, gdy ten pierwszy jest obecny przy narodzinach – przekonuje Miłosz Ignatowski, mąż Ani. Mają już trójkę dzieci i właśnie czekają, aż urodzi im się czwarte. Za każdym razem Miłosz nie odstępował żony na krok. Znosił wszystkie jej emocje, trzymał za rękę, a potem ukradkiem ocierał własne łzy. – Kobieta nosi dziecko przez dziewięć miesięcy.
Od początku jest z nim bardzo zżyta. A mężczyzna? Owszem, widzi brzuch, czuje ruchy, gdy przyłoży rękę. Czysta abstrakcja. Dopiero wspólny poród to taka ciąża w pigułce. Ania Ignatowska jest wpatrzona w męża.

– Nie wyobrażam sobie, żebym na sali porodowej miała znaleźć się sama, bez niego. Ważne są też jego pierwsze chwile z dzieckiem, gdy przecina pępowinę. Widzę jego emocje, gdy nachyla się nade mną – mówi. Poprawia poły grubego szlafroka i gładzi dłonią swój spory brzuch. – Za pierwszym razem miałam dosłownie sekundę wahania, czy na pewno chcę, by Miłosz oglądał mnie spoconą, zgrzaną, kiedy niekoniecznie wyglądam estetycznie. Ale te wszystkie wątpliwości szybko się rozwiały. Szpitale walczą, pacjentka korzysta

Porody rodzinne w dużych miastach nikogo już nie dziwią. Inaczej jest w niewielkich szpitalach na prowincji, które nie zawsze mogą zapewnić rodzącym odpowiednie warunki. I pewnie dlatego specjaliści zgromadzeni niedawno w Tychach na VIII Ogólnopolskim Sympozjum pt. „Poród rodzinny” stwierdzili, że choć odsetek porodów rodzinnych w polskich szpitalach stale rośnie, to wciąż jest ich mniej niż na Zachodzie. A przewodniczący komitetu organizacyjnego sympozjum, prof. Ryszard Poręba ze Śląskiej Akademii Medycznej, przekonywał, że poród rodzinny ma praktycznie same zalety, choć nie należy do niego zmuszać osób, które tego nie chcą. – Niestety, wciąż nie we wszystkich polskich szpitalach można rodzić w ten sposób – mówił. – Przyczyną jest może zła edukacja, niezbyt sprzyjające warunki, stara generacja lekarzy i położnych, które wychowały się na modelu samotnie rodzącej pacjentki. Nowa generacja położnych kształci się już w innym duchu.

I tak, od słowa do słowa, okazało się, że poród to problem znacznie wykraczający poza sferę rodziny. Decyduje o tym, jak nasza służba zdrowia oceniana jest przez zachodnich ekspertów. A w czasach, gdy pacjentka ma prawo wyboru szpitala, jakość porodów rodzinnych stała się kartą przetargową w walce o pozycję najlepszej placówki. A stąd już tylko krok do lepszego kontraktu z Narodowym Funduszem Zdrowia. Stosownych deklaracji więc nie brakuje. Na przykład prof. Bogdan Chazan, szef szpitala przy ul. Madalińskiego w Warszawie (placówka ta stoi wysoko w rankingu obecnych i przyszłych mam), przyznał niedawno, że szpitale położnicze zabiegają o pacjentki, podnoszą standard pobytu w sali porodowej i na oddziałach położniczych. – Poród rodzinny nie jest luksusem, powinien być dostępny dla wszystkich, którzy takiej opieki okołoporodowej oczekują. Obecność ojca podczas narodzin jego dziecka jest naturalnym prawem, które nie może być dowolnie udzielane lub zabierane – mówił. – Nieporozumienia, jakie towarzyszą porodom
rodzinnym, wynikają z niesłusznego przekonania o jego wyjątkowości. W wielu szpitalach wprowadza się skomplikowane procedury „kwalifikacji” do porodu z mężem. Wymagane jest np. ukończenie szkoły rodzenia, żąda się rozmowy ojca z psychologiem, by nie przeżył szoku okołoporodowego.

– Nigdy nie uważałem, że porody rodzinne są bezwzględnie najlepszym rodzajem porodu. Wszystko zależy od konkretnego małżeństwa. Dla jednych bowiem wspólne przeżycie porodu jest czymś ważnym i pozytywnym, dla drugich może się okazać zbyt silnym przeżyciem. Różna jest przecież wrażliwość współmałżonków, różne są ich potrzeby i oczekiwania – tłumaczył z kolei dr Wojciech Puzyna, dyrektor Szpitala Specjalistycznego im. św. Zofii w Warszawie. – Zresztą to zróżnicowanie potrzeb widać w naszym szpitalu. Około 50% porodów odbywa się przy obecności ojca dziecka. Dobrze więc się stało, że mamy możliwość wyboru.

I to właśnie o tę możliwość wyboru chodzi. Głowa boli od teoretyzowania

Izabela Jaszczurowska i Paweł Kaczyński spodziewają się swojego pierwszego dziecka. Wiedzą już, że będzie to dziewczynka. To już 41. tydzień ciąży, więc lada moment powinna nastąpić „godzina zero”. Na sali porodowej będą razem, choć jak mówi Iza, nie obyło się bez małego szantażu. – Powiedziałam, że na porodówkę sama nie pójdę. I albo to będzie on, albo moja mama – mówi z szerokim uśmiechem. A Paweł protestuje, że od samego początku chciał uczestniczyć w porodzie. Tylko tej pewności siebie miał zdecydowanie więcej, gdy ciąża była niewidoczna. I w miarę, jak rósł brzuch, jego odwaga topniała... – Ja nie panikuję, tylko jakoś tak dzisiaj – próbuje tłumaczyć się mężczyzna. Ale nie kryje, że ucieszył się, gdy lekarz zakomunikował im, że to jeszcze nie dziś. – Wszystko jest dla mnie takie nowe, pierwszy raz będę ojcem. Jakoś dziś w szpitalu poczułem to całym sobą. A poza tym chyba za dużo naoglądałem się filmów. Takich, co to facet robi się sino-blady na widok krwi, gada od rzeczy, a na koniec ląduje na
szpitalnej posadzce.

– To już nie dziwię się, skąd on brał te swoje dziwne teorie! Że przywiezie mnie do szpitala, upewni się, że wszystko w porządku, a potem pojedzie do pracy i wróci po kilku godzinach. Usłyszał ode mnie, co konkretnie sądzę o takich planach – żartuje Iza. Ale w jej głosie nie ma ani śladu wyrzutu. Rozumie Pawła i jego emocje. Z jednej strony obawę, a z drugiej strach, by nie stracić ani minuty z tego wydarzenia.

Z kolei Miłosz Ignatowski za każdym razem szedł na salę porodową bez cienia wątpliwości. – Wiedziałem, że czeka mnie coś nowego. W szkole rodzenia trochę nas postraszyli. Mówili, że żona może zachowywać się bardzo dziwnie – uśmiecha się na wspomnienie swojego pierwszego porodu. – Zdaję sobie sprawę, że czasem w trakcie porodu jestem kimś na kształt popychadła. Szczególnie pod koniec, bo wtedy dla Ani liczy się tylko położna.

– Popychadło? Bez przesady. W pewnych momentach jesteś niezastąpiony – protestuje głośno Ania i oboje wybuchają gromkim śmiechem. Ania i Miłosz po trójce dzieci na sali porodowej czują się już bardzo pewnie. I tylko jak przez mgłę pamiętają wątpliwości, jakie ogarniały ich pod koniec pierwszej ciąży. A nie ma chyba pary, która nie przeprowadziłaby w tym czasie między sobą poważnej rozmowy. Wie coś o tym Wiesława Kaszowicz, psycholog, absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego, a prywatnie mama dwóch maluchów. Niedawno miała pełne ręce roboty, tłumacząc w internecie zainteresowanym plusy i minusy wspólnego rodzenia. – Dla mnie jako matki taki poród był zdecydowanie najlepszym rozwiązaniem – mówiła. A co, gdy któraś ze stron, ona lub on, nie mają na to ochoty? Po pierwsze, trzeba rozmawiać, a po drugie – zrobić cokolwiek, by rozwiać wątpliwości. Na przykład zapisać się do szkoły rodzenia.

– Tylko plusy i plusy. Niech mi ktoś szczerze powie o minusach! – domagał się internauta, 33-letni Krzysztof. A psycholog wyliczała: – Kobieta znajduje się w sytuacji, której do końca nie kontroluje, sam poród nie jest „widowiskowy”. Poza tym kobieta może się zachowywać pod wpływem bólu inaczej, niżby chciała. To wszystko jest przecież bardzo intymne.

– Czy kobiety nie stresuje mąż obecny na sali porodowej? – pytała z kolei internautka, a Wiesława Kaszowicz odpowiadała: – Owszem, może stresować. W takiej sytuacji najlepiej poprosić, żeby na moment poszedł na kawę. Ja tak zrobiłam pod koniec porodu, a mojego męża zawołano już na sam moment narodzin dziecka. Fora i strony internetowe to dla niezdecydowanych kopalnia informacji. Bywa, że pomagają w podjęciu decyzji. – Położne u nas w szpitalu z góry zaznaczają, że rejony kobiety rodzącej położone poniżej jej pasa należą do personelu szpitalnego i tatuś dziecka ma się trzymać „góry”, czyli wezgłowia łóżka – pisze Basia. – Ja mam trzeci poród przed sobą i ani myślę oglądać podczas porodu swojego męża. Jak już, to wolałabym mamę lub siostrę – to z kolei słowa Gośki.

Albo inna Basia, rocznik 1979: – A mnie mąż bardzo pomógł. Chodził za mną z kroplówką po korytarzu, liczył na zegarku odstępy między skurczami, masował krzyż. A po porodzie, koło 11 w nocy przywiózł mi 3 kg bananów, bo miałam na nie wielką ochotę!

Katarzyna Kępińska jeszcze niedawno bardzo uważnie śledziła wszystkie te dyskusje.

29 lat skończy w listopadzie. Termin porodu ma wyznaczony na początek marca. Ona też na początku była pełna wątpliwości. – Myślałam, że jakoś sama sobie poradzę. Jestem inżynierem, pracuję na budowie i nauczyłam się, że zawsze muszę być twarda – mówi. Przyznaje, że to jej mąż od początku był za porodem rodzinnym. – Jak będzie? Nie wiem. Może wyrzucę go w połowie za drzwi, a może nie puszczę jego ręki aż do samego końca. Liczy się świadomość, że on, jakby co, jest tuż obok. Kasia z mężem niczego specjalnie nie ustalała, ale na wszelki wypadek zapowiedziała mu, żeby stał przy jej głowie, a nie kręcił się po całej sali. To drugie byłoby dla niej zbyt krępujące. – Poród nie jest wydarzeniem przyjemnym dla oka. Krew, maź płodowa, wody. Nie czarujmy, to nie jest wizyta w drogerii, a ja nie mam zamiaru robić się na bóstwo przed porodem – mówi bez owijania w bawełnę. Ale jest też przekonana, że mąż wszystko wytrzyma i nie „wymięknie” w połowie. Agata Sokołowska ma już to całe teoretyzowanie za sobą. Kilkanaście dni
temu urodziła śliczną córeczkę, Alicję. Wszystko przeżywała razem z Jarkiem. – Najpierw myślałam, że lepiej będzie, jak urodzę sama. Naczytałam się różnych dziwnych rzeczy na temat tego, jak mężczyźni reagują na kobiety po porodzie. Że się napatrzą, coś utkwi im w głowach i później partnerka nie wydaje już im się tak atrakcyjna. A poza tym przekonywałam siebie: jestem twarda, dam radę! Dlatego postanowiłam, że nie będę na męża naciskać. Na szczęście to on od samego początku był bardzo za porodem rodzinnym – opowiada, trzymając na rękach córeczkę. – Teraz, z perspektywy czasu, nie żałuję tej decyzji. Na twarzy Jarka widziałam olbrzymie wzruszenie. Później powiedział mi, że to była najpiękniejsza chwila w jego życiu: zobaczyć cud narodzin.

Zemdleję, nie zemdleję, zemdleję, nie...

Współczesne sale do porodów rodzinnych w niczym nie przypominają porodówek sprzed kilku lat. Zamiast białych, zimnych kafelków pastelowe kolory. Zamiast kilku łóżek dla rodzących przedzielonych co najwyżej kotarą czy niskim murkiem sala jednoosobowa z prysznicem lub dużą wanną do wyboru. Pod ścianami nie stoją już stoliki na kółkach pełne fiolek i ampułek. Teraz to miejsce zajęły specjalne piłki do rodzenia, drabinki i wygodny fotel dla męża, który po kilku godzinach stania nad głową żony będzie chciał chwilę odpocząć. Chodzi o stworzenie jak najlepszej atmosfery, choć w takim miejscu czas i tak płynie swoim rytmem. – Za każdym razem rodziłam bardzo, bardzo długo. Przynajmniej 14-16 godzin. Mnie minuty mijały szybko na oddychaniu, ale mąż musiał od czasu do czasu walczyć z nudą – wspomina Ania Ignatowska. – No, bez przesady – Miłosz udaje lekkie oburzenie. I zaczyna wyliczać: – W końcu rozmawialiśmy, obserwowałem tę całą maszynerię, która stała dookoła ciebie. Miałem też ze sobą palmtopa i trochę siedziałem
w internecie. Ale na pewno ani razu nie wyłączyłem się zupełnie. Byłem bardzo czuły na każdy twój oddech czy grymas. – Zdarzają się mężczyźni, którzy denerwują się bardziej od kobiet. Gdy trzeba jechać do szpitala, nie potrafią znaleźć kluczyków od samochodu, a potem na porodówce też trzeba na nich krzyknąć, żeby zaskoczyli. Ale Miłosz za każdym razem był bardzo opanowany – mówi Ania. I zaraz przypomina sobie, że raz tylko, przy trzecim porodzie jej mężczyzna zrobił się blady. To było wtedy, gdy pielęgniarka dała mu na chwilę do potrzymania fiolkę z jej krwią.

– Nie zemdlałem, ale poczułem, że muszę wyjść na korytarz. Wziąłem kilka głębokich oddechów, wróciłem i wszystko potem było już w porządku – tłumaczy się Miłosz. Ale na jego twarzy nie widać cienia zażenowania. W końcu to normalne. – Mam w sobie chyba coś z hipochondryka. Gdy żona mówi, że boli ją noga, specjalnie mnie to nie rusza. Ale gdy zaczyna opowiadać, że serce jakoś dziwnie jej bije i że sztywnieje jej kark, to ja mam automatycznie te same objawy. Monika Rejer jest położną od wielu lat i takie wspomnienia to dla niej żadna nowość. Z doświadczenia wie jednak, że bliska osoba jest zawsze dla rodzącej dużym wsparciem. Pomaga w najprostszych czynnościach. W zejściu z łóżka, przejściu do łazienki, siedzeniu na piłce, poda coś do picia czy zwyczajnie potrzyma za rękę. – Najczęściej na sali porodowej jest ojciec dziecka, ale zdarza się, że jest to siostra, przyjaciółka, matka, a nawet teściowa. W szpitalu mamy zasadę, że przy rodzącej jest tylko jedna z tych osób, ale rodzina może się zmieniać – mówi. I
zaraz wyjaśnia, że bardzo rzadko zdarza się, by w trakcie porodu kobieta wyrzuciła męża za drzwi. Zazwyczaj pary przychodzą bardzo dobrze merytorycznie przygotowane, są po szkołach rodzenia i każdą decyzję podejmują wspólnie, bardzo świadomie. – Wypracowaliśmy sobie taki styl pracy, że osoba towarzysząca nigdy nam nie przeszkadza. Mówimy, gdzie ktoś ma stanąć, jak się zachowywać. Czasem mężczyzna zaczyna udzielać rad, chciałby pomóc za wszelką cenę. Gdy poród trwa bardzo długo, próbuje dać upust swojej bezsilności, zrobić cokolwiek. Położne są do tego przyzwyczajone.

– To prawda, że dla położnej czy lekarza to rutyna, ale my przeżywaliśmy to wszystko po raz pierwszy – wspomina Agata. Rodziła trzy i pół godziny. To bardzo szybko i pewnie dlatego lekarz namawiał ją, żeby nie brała znieczulenia. Mąż, na odwrót, prosił, żeby się nie męczyła. – A ja? Na początku myślałam, że dam radę i że uda mi się oszczędzić te 700 zł. Bo tyle kosztuje znieczulenie zewnątrzoponowe. Ale na dobrych chęciach się skończyło... Jarek cały czas mówił mi, żebym oddychała. Przekonywał, że wszystko ma pod kontrolą. Mówił i mówił, a ja, choć momentami klęłam w duchu, czułam się przy nim bezpieczna. Widział, jak cierpię. Po wszystkim powiedział mi, że dopiero teraz zrozumiał, co to znaczy rodzić. Mój mąż nie jest typem twardziela. Trochę obawiałam się, że podczas porodu to ja będę musiała go ratować. Ale okazał się genialny. Gryzłam go, wbijałam mu paznokcie w ramię, wykręcałam dłonie, a on znosił to wszystko z olbrzymim spokojem. Mieliśmy zasady. Jarek powiedział, że nie będzie przecinał pępowiny.
Dlaczego? Nie wiem. Może sobie ubzdurał, że to jest takie straszne, że to w końcu ludzkie ciało? Może ktoś mu powiedział, że pępowinę trudno przeciąć? I jeszcze ta krew. Monice Rejer często zdarzało się uspokajać panów, którzy nie byli pewni granic swojej odporności: – Kilka razy zdarzyło się, że mężczyzna zemdlał lub był bliski omdlenia. A zresztą ci mężczyźni, którzy wcześniej nie mieli o sobie najlepszego zdania, potem w czasie porodu spisywali się świetnie!

I czego krzyczysz, kochanie?

Na sali porodowej bywa czasem zabawnie. Na przykład, gdy wszystko przebiega nadzwyczaj sprawnie, świeżo upieczeni tatusiowie mają czasem bardzo zawiedzione miny. – Jak to? To już? – pytają z niedowierzaniem, bo oni w końcu tak się do tego przygotowywali... Albo pierwsze komentarze na temat dziecka. Że jest sine, takie jakieś niepodobne do nikogo i czemu ma tak przygniecione uszko. A czasem, gdy poród trwa wyjątkowo długo, panowie rozpoczynają walkę z własnym głodem. Im w brzuchu burczy, a tu potomek na świat się nie spieszy. Ale nie ma nic gorszego, niż mąż wkraczający na salę porodową bez przekonania. Wtedy zamiast porodu rodzinnego wychodzi tragifarsa. Położne opowiadają sobie przypadek pewnego biznesmena, który wbiegł na salę razem z żoną. Ale zamiast przy jej łóżku, ułożył się wygodnie na okiennym parapecie, wyjął laptopa, komórkę, zakasał rękawy i wziął się do roboty. Między jednym telefonem a drugim rzucał żonie przez ramię: „Kochanie, nieźle ci idzie”, „Proszę, skarbie, ciszej” albo „No już, bez
histerii”! W końcu któraś z położnych nie wytrzymała. Ostrzegła, że jeżeli w ciągu sekundy nie wyłączy tych wszystkich urządzeń, to razem z nimi wyleci za drzwi. Skruszony mąż biznesmen wrzucił laptopa pod łóżko rodzącej. Pech chciał, że akurat wtedy odeszły wody płodowe. Zalany komputer z pewnością nie nadawał się więcej do użytku.

Historia z happy endem

Paweł Olba przyszedł na salę porodową zaopatrzony w kilka batoników w rozmiarze XXL i butelkę mineralnej. To na wypadek, gdyby zgłodniał lub zrobiło mu się nie za specjalnie. – Najbardziej bałem się tego, że Ewa będzie cierpiała, a ja będę bezradny. Na szczęście dostała znieczulenie i nawet mogliśmy spokojnie rozmawiać. A potem wszystko poszło błyskawicznie – zamyśla się. Na stoliku przy łóżku leżą prawie nietknięte batoniki.

– Nie czułem głodu, nie miałem na to czasu – dodaje po chwili i przytula się do swojej żony, która trzyma przy piersi zawiniątko. Marzy im się duża rodzina. Kolejne dzieci też będą rodzić razem. – A najwspanialsze jest to, że mogę w tym cudzie uczestniczyć. Widzę, jak cały świat dosłownie wywraca się do góry nogami. Jeszcze kilka godzin temu byliśmy we dwoje. Ja, żona. No, może jeszcze jej brzuch. Teraz mam się kim opiekować – mówi Paweł coraz mniej pewnym głosem. Po chwili zaczyna płakać. On, zawodowy żołnierz. Agata i Jarek jeszcze rok temu w ogóle nie myśleli o dzieciach. Mieli piękne mieszkanie, każde swoją pracę, którą kończyli o różnych porach, i znajomych, z którymi lubili od czasu do czasu zaszaleć. Tak było do czasu, aż okazało się, że Agata jest w ciąży. Błyskawicznie zmienił im się stosunek do całego świata.

– Był bardzo późny wieczór, gdy Agata powiedziała, że chyba zaczyna rodzić. Zacząłem się bać, czy w ogóle samochód odpali. Za oknem ciemno i przynajmniej 20 stopni na minusie. Potem była nerwówka, czy zostaniemy przyjęci w szpitalu, poszukiwanie kogoś zorientowanego na izbie przyjęć. Nawet bieganie za bankomatem, bo okazało się, że portfel mam pusty. Szukanie fartucha, kapci szpitalnych – wspomina Jarek. Od razu widać, że z tych opowieści zrodzą się z czasem domowe legendy.

– Taka szamotanina trwała do czasu, aż wszedłem na salę. A potem? Potem patrzyłem z niedowierzaniem na cud narodzin. Stałem wciśnięty między łóżko a ścianę. Starałem się przypomnieć sobie wszystko, czego uczyli nas w szkole rodzenia. Gdy w końcu pojawiła się Alicja, dotarło do mnie, że właśnie zostałem ojcem. Tego wrażenia nie zapomni się do końca życia. To powinien przeżywać każdy ojciec.

– Mój mężczyzna szedł na salę, żeby pomóc mnie. Ale gdy tylko zobaczył Alicję, zapomniał o całym świecie. Wziął dziecko na ręce i wpatrywał się w nie przez długą chwilę – dodaje Agata i kompletnie nie przejmuje się tym, że jej słowa brzmią nieco melodramatycznie. – Jego pierwsza reakcja na widok córeczki? Łzy, trząsł się cały. Od razu chciał się nią opiekować.

Po porodzie, jeszcze na sali, zrobili sobie małą sesję zdjęciową. Dzięki temu teraz mogą sobie żartować, że to Jarek – nie Agata – wyglądał na kompletnie wycieńczonego. Jarek z zamglonymi oczami, Jarek przycupnięty na stołku z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, Jarek rozczochrany, z kosmykami włosów przyklejonymi do czoła. I Agata, choć w lekko zakrwawionej koszuli, to jednak uśmiechnięta i szczęśliwa.

Facet na porodówce, czyli...
Bezradność i duma

Przemysław Pruchniewicz

Poniedziałek, 6 lutego. Trzy dni do ustalonego przez ginekologa terminu. Dzień jak każdy inny. Nic nie zapowiadało, że okaże się jednym z ważniejszych w naszym życiu. Aż do wieczora. Około godz. 20 żona rzuciła z drugiego pokoju: – Coś chyba wisi w powietrzu. Choć powiedziała to spokojnie, wręcz od niechcenia, zmroziło mnie. Jak to? Już? Tak po prostu? Niemożliwe. Pewnie fałszywy alarm, pomyślałem. Dwie godziny później dzwoniła do zaprzyjaźnionej położnej: – Halo, pani Kasiu, chyba się zaczęło... Tak, skurcze są regularne... Dobrze, już jedziemy... Zanim się rozłączyła, stałem gotowy z torbą w przedpokoju. Walizka spakowana była od dawna. Na moją prośbę, bo nigdy nic nie wiadomo. Panicznie bałem się, że przyjdzie mi przyjąć poród w domu. Do szpitala jechałem ostrożnie, choć od przepisów ruchu drogowego bardziej interesowały mnie kolejne skurcze. Nigdy nie myślałem, że tak szybko można pokonać tę trasę... Była 1.30 w nocy. – Dobry wieczór, my do porodu rodzinnego – przywitałem panią w recepcji. – Sprawdzę,
czy są wolne sale, bo dziś mamy urodzaj – odparła ze stoickim spokojem. Na szczęście miejsce było. Od początku ciąży wiedzieliśmy, że będziemy rodzić razem, choć wątpliwości nachodziły mnie wielokrotnie. Czy podołam? Czy nie będę przeszkadzał? W podjęciu decyzji nie pomagały też relacje kolegów, którzy dostąpili tego zaszczytu. – Stary, dobrze, że mężczyźni nie rodzą, bo ludzkość już dawno by wyginęła. Krwi więcej niż na filmach – opowiadali z przejęciem. Uznałem jednak, że skoro byłem na starcie, to muszę być i na finiszu wielkiej wyprawy naszego maleństwa. Po 15 minutach otworzyły się drzwi windy. Zjechała po nas położna, Beata. Młoda, sympatyczna, ale wyraźnie zmęczona. – Po co wam taka wielka torba? – rzuciła z uśmiechem na przywitanie. Już w windzie zaczęła wypytywać o częstotliwość skurczów i przebieg ciąży. – Skoro to pierwsze dziecko, to do rana sobie porodzicie – skwitowała. – Do rana? – przełknąłem nerwowo ślinę.

To nie rewia mody

Poziom pierwszy. Oddział ginekologiczno-położniczy. Wysiadamy. Najpierw przebieralnia. Zrzucamy swoje ciuchy i zakładamy szpitalne uniformy. To, w czym przyjechaliśmy, trafia do specjalnej szafki. Na mnie nie ma spodni, więc położna naprędce próbuje coś skompletować. Efekt? Góra sporo za duża, a spodnie o kilka rozmiarów za małe, więc szybko pękają w szwach. Na przymiarkę kolejnych nie ma już czasu. – To nie rewia mody, to porodówka – żartowała pani Beata. Przy wejściu na oddział uderzyło mnie ciepłe powietrze. Jakbym zmienił strefę klimatyczną. Chwilę później przekonałem się, że w tej strefie także czas płynie inaczej. Każda minuta wydaje się wiecznością... Do sali porodów rodzinnych prowadził długi, wyfroterowany korytarz, obwieszony zdjęciami noworodków. Ostatnie drzwi po prawej. W środku przytulnie, ale ciągle czuć, że to szpital. Najpierw mierzenie obwodu brzucha i miednicy. Potem KTG, wenflon i wypełnianie dokumentów: nazwisko, adres, zawód, przebyte choroby... Mam czas, aby się rozejrzeć. Ciepłe
kolory ścian wyraźnie kontrastują z majestatycznie rozstawionym na środku sali fotelem porodowym. Dopiero on uświadamia, po co tak naprawdę tu przyjechaliśmy. Obok jakieś miski, łopatki i inne narzędzia. Wolę ich nie oglądać. Skupiam się na wykresie drukowanym przez KTG.

Najazd czołgów

Skurcze przybierały na sile. Nazwaliśmy je czołgami, bo gdy zapytałem żonę, jak to boli, odpowiedziała: – Jakby czołg po mnie jeździł. Każda kolejna przejażdżka ciężkiego sprzętu wojskowego sprawiała, że żona bardziej ściskała moją rękę. Po godzinie manewrów ugniatała już ją niczym garncarz glinę. Do dziś mam siną pamiątkę. Namacalny dowód tego, że tam byłem. Około 3.15 nad ranem czołgi najechały ze zdwojoną siłą. Zmiany pozycji już nie pomagały. Uporczywy ból wziął we władanie ciało Agnieszki i mój umysł. Czułem wielką bezradność. Poza podaniem wody, otarciem potu z czoła i trzymaniem za rękę niewiele mogłem zrobić. Ponoć kobietom wystarcza sama nasza obecność, ale miałem wrażenie, że to za mało. Bałem się, że sytuacja wymknie się spod kontroli, zwłaszcza gdy zostawałem sam z żoną, bo reszta personelu miała akurat coś do załatwienia w sali obok... Podziwiałem żonę za wytrwałość i zdyscyplinowanie. Nie musiałem nawet przypominać o oddychaniu. – Jeszcze chwila i będzie po bólu, dasz radę – przekonywałem. –
Idziesz jak burza, już widać główkę – wtórowała położna. Adrenalina uderzała do głowy z każdą minutą porodu. Punkt kulminacyjny zupełnie jednak zaskoczył. Przyszedł niespodziewanie szybko i nagle. Chwila zamieszania i widok niczym kadr z filmu: na brzuchu żony zwinięte maleństwo z pokaźną czuprynką. – Trzeba w końcu rozdzielić nasze panie. Tnij, tatuś – usłyszałem. Emocje sprawiły, że widok krwi nie był mi straszny, choć przed porodem bałem się, że sprowadzi mnie do parteru. Położna wręczyła mi nożyczki, a świat wokół mnie przestał istnieć. Widziałem tylko dwie małe klamerki zaciśnięte na tętniącej jeszcze pępowinie. Nic poza tym. Ręka lekko drżała, ale cięcie poszło sprawnie. Dwa ruchy wystarczyły i rozległ się przeraźliwy płacz dziecka. Chwilę zajęło mi ogarnięcie tego, co tak naprawdę się stało, w jakim wielkim wydarzeniu uczestniczyłem. Myśl, że jesteśmy już razem, docierała bardzo powoli. Po policzkach żony popłynęły łzy wzruszenia. Mnie rozpierała duma. Z żony, córki i siebie. Miałem ochotę skakać i
krzyczeć z radości. Nasze szczęście było ogromne. I to dosłownie. Miało 4 kg i 56 cm.

Naszemu reporterowi i jego żonie serdecznie gratulujemy i życzymy wiele pociechy z Anny Marii.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)