Ojciec nazywał mnie „obcy”
Z Niklasem Frankiem, synem zbrodniarza wojennego rozmawia Barbara Gruszka-Zych
23.11.2007 | aktual.: 23.11.2007 11:38
Barbara Gruszka-Zych: Proszę opisać matkę, zapach jej perfum, futer.
Niklas Frank: – Perfum nie pamiętam, ale zawsze była bardzo dobrze ubrana. W pamięci została mi taka scenka z Krzeszowic. Staliśmy przy wejściu na schody, mama trzymała mnie za rękę, a na szczycie schodów stał w mundurze ojciec, jak jakiś Ludwik XIV. Wcale nie kwapił się, żeby wyjść jej naprzeciw. Czułem wściekłość matki z powodu tego królewskiego zachowania jej męża. To ona musiała wejść do niego na górę.
Czy ojciec był w mundurze nawet w momentach rodzinnej bliskości z synem?
– Zapamiętałem go w mundurze. W stosunku do mnie był oschły. Nie wierzył, że jestem jego synem, uważał, że moim ojcem jest gubernator Lasch, zgładzony później przez Himmlera. Ojciec nazywał mnie „obcy”. Pamiętam, jak w Warszawie w Belwederze biegłem dookoła dużego, okrągłego stołu, żeby na przywitanie rzucić mu się w ramiona, ale on odwrócił się i zaczął odchodzić tak szybko, że nie mogłem go dogonić. W końcu zatrzymał się i spytał: „Czego chcesz? Przecież nie należysz do nas. Jesteś obcy”. Rozpłakałem się wtedy i poczułem jak zbity pies.
Kiedy zorientował się Pan, że rodzice są po stronie oprawców?
– Właściwie to powinienem być ojcu wdzięczny, że nazywał mnie „obcym”. Tak powstała między nami rysa. Kiedy w 1945 w naszym domu w Bawarii zjawili się Amerykanie, jeden z nich postawił matkę, mnie i całe moje rodzeństwo pod ścianą i wymierzył w nas lufę karabinu. Starsze rodzeństwo strasznie płakało, ja byłem całkiem spokojny. Miałem 6 lat, ale czułem, że ten żołnierz ma rację. Druga rysa pojawiła się, kiedy latem i wczesną jesienią 1945 po raz pierwszy ukazały się w prasie zdjęcia z ciałami pomordowanych w obozach koncentracyjnych. W podpisach powtarzało się słowo „Polska”. Wiedziałem, że Polska należała kiedyś do nas i byłem przerażony tymi zabitymi.
Jak żyliście po wojnie?
– Matka zmarła w moje 20. urodziny. Ojciec napisał w więzieniu studium Hitlera. Choć podczas procesów norymberskich przedstawiono dowody jego zbrodni, nie odciął się od niego. Właśnie w więzieniu ochrzcił się i przeszedł na wiarę katolicką. Ówczesny papież Pius XII chciał złożyć petycję o jego ułaskawienie. Ale dowiedziała się o tym polska delegacja w Norymberdze i stanęła na głowie, żeby do tego nie dopuścić. Oczywiście to było słuszne. Manuskrypt „W obliczu szubienicy” matka wydała własnym nakładem. Nigdy nie zapłaciła ani feniga podatku. Dzięki temu jakiś czas mogła dobrze żyć. Do końca życia opowiadała historię, kiedy podczas uroczystego przyjęcia na Festiwalu Wagnerowskim wypadł jej z ręki program. Stała obok Hitlera, który go podniósł i wręczył jej swój własny, ponieważ ten, który upadł, był ubrudzony. Podsumowywała: „Z niego był wielki pan”. I wszystko mu wybaczała. Zmarła w wieku 63 lat. Mieszkałem wtedy w internacie na wyspie Fohr na Morzu Północnym.
Dlaczego uciekł Pan tak daleko?
– Matka nie była dla nas matką, po prostu chciała się nas pozbyć z domu. Pod koniec jej życia baliśmy się siebie wzajemnie. Miała bardzo dobre oko na mężczyzn. Bałem się, że odkryje wszystkie moje słabości, mój strach, moje kłamstwa.
Czy rodzice okazywali wam czułość?
– Nie... Cieszyłem się, gdy matka i ojciec byli przy mnie. Ale nie przypominam sobie żadnych serdecznych gestów z ich strony. Raz nawet dostałem w ucho od ojca, ale słusznie. Wziąłem wtedy jego okulary i oderwałem oba uchwyty. To było w Bawarii. Nie miał wtedy munduru. Kiedy wracał do Krakowa, był już wyłącznie na służbie mordercy. Małżeństwo rodziców nie układało się. Ojciec spotkał swoją miłość z lat młodzieńczych i mimo że miał pięcioro dzieci, chciał się rozwieść.
Jak patrzy Pan w oczy nieżyjącym rodzicom na ich fotografiach?
– Dla mnie oni żyją. Kręcę głową, patrząc na ojca, jak mógł to wszystko zrobić? Przecież nie musiał...
Wielu Niemców życie zmuszało do takich wyborów.
– Ale nie jego. On miał taki psi charakter. Hitler świadomie dał mu stanowisko generalnego gubernatora, bo wiedział, że nigdy nie będzie stwarzał problemów z powodu masowych egzekucji Żydów i Polaków.
Czy przebaczył Pan rodzicom?
– Nie. W moim ojcu i matce nie było nic dobrego. Musiałem podjąć decyzję. Czy mam ojca oceniać według tego, że dwa razy w życiu pogłaskał mnie po głowie? Czy też mam go oceniać po masach zwłok, które zostawił? Decyzja jest przecież jasna.
W czasach obozów koncentracyjnych ludzie pytali „Gdzie jest Bóg?”.
– Też codziennie zadaję sobie to pytanie. Byłem wychowany w duchu katolickim w domu, szkole, kościele. Co tydzień chodziłem do spowiedzi. Przestałem, gdy miałem 14, może 15 lat.
Czy układał Pan życie przeciw rodzicom?
– Wcześnie zorientowałem się, że nie można być tchórzem. A to ojcu zarzucałem bezgraniczne tchórzostwo. Dlatego przez ostatnich 15 lat pracowałem jako reporter wojenny. Byłem świadkiem walk w Kambodży, Kolumbii, na Bałkanach. Widziałem ciała pomordowanych. Mogłem się przekonać, jak cieniutka jest linia graniczna między czynem mordercy i śmiechem z tego.
Tam, na linii frontu, potwierdzał Pan swoją odwagę?
– To dużo ciekawsze niż przeprowadzanie wywiadu z takim jak ja, byle jakim literatem...
Każde spotkanie dziennikarskie to swego rodzaju linia frontu... Czy w dzieciństwie słyszał Pan dużo śmiechu?
– Od starszego ode mnie o 11 lat brata Normana wiem, że w naszej rodzinie w czasach Generalnej Guberni dużo się śmiano. Na zewnątrz mordowano ludzi, a w naszym domu słychać było śmiech.
Jakie odczucia towarzyszyły Panu podczas powrotu do Krakowa?
– Przyleciałem, żeby pisać do „Sterna” reportaż o filmie „Lista Schindlera”. Wtedy na lotnisku spotkałem Jacka Pleśniarowicza, tłumacza, z którym przyjaźnimy się do dziś. Potem odwiedziliśmy Władysława Klimczaka, posiadającego zbiór zdjęć z czasów okupacji. Na jednym wskazał mojego ojca i powiedział: „Tam stoi ten łotr”. Wtedy pomyślałem: „Mój Boże, żebyś wiedział, że przy tobie stoi jego syn”. Byłem poruszony Krakowem. Szedłem przez to piękne miasto i widziałem, jak jego ulicami płynie krew.
Obserwował Pan konflikty zbrojne w różnych miejscach świata. Czy dałoby się ich uniknąć?
– Mam 68 lat i z tej perspektywy wydaje mi się, że głównym motorem tego, co ludzie robią, jest chciwość, zachłanność. Całe życie zachowujemy się groteskowo i właśnie za tę groteskowość kocham ludzi. Wciąż żyjemy marzeniami, pragnieniami, wyobrażeniami o świecie. Tylko moja matka była osadzona w rzeczywistości. Zanim zaczęła się III Rzesza, już robiła z Żydami interesy. Brała w komis futra, a potem je sprzedawała. Kiedy nastała III Rzesza i zamieszkaliśmy w Generalnym Gubernatorstwie, dalej robiła z nimi interesy. Kiedy skończyła się wojna, w Schliersee był obóz dla byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Brała zrabowane Żydom kosztowności, wsiadała na rower, bo już nie miała mercedesa, i jeździła tam, do Żydów, żeby znów robić z nimi interesy.
Czy jednak coś wymyka się grotesce?
– Miłość do mojej żony Hannelore.
Może Pan coś o niej powiedzieć?
– Kocham ją.
Kocha Pan Niemcy?
– Tak, to wspaniały kraj. Choć uczucie, które codziennie mi towarzyszy, to ból z powodu tego, co Niemcy złego zrobili. Dlatego wciąż jeżdżę z moimi książkami na spotkania autorskie, także do szkół, bo wtedy pęka milczenie na temat nazizmu. Obserwuję, jak zwłaszcza starsze, niemieckie kobiety słuchają mnie z zaciśniętymi wargami. One nigdy nie będą chciały opowiedzieć, co widziały i na czym się wzbogaciły.
Co jest dla Pana najważniejsze?
– To bardzo ważne pytanie, choć nienawidzę na nie odpowiadać. Życie jest silne – tak sobie myślę, gdy wstaję rano. Jestem wtedy wrogo nastawiony do świata. Ale w miarę upływu dnia staję się pogodny.