Odbicie Tikritu z rąk Państwa Islamskiego w Iraku nie przybliża ostatecznego zwycięstwa
Ostatnie odbicie Tikritu z rąk Państwa Islamskiego, przy aktywnym udziale Iranu, może zapowiadać poważne roszady na bliskowschodniej szachownicy. Sukcesy Teheranu w umacnianiu jego pozycji strategicznej w regionie wzbudzają już prawdziwy popłoch w stolicach większości państw arabskich. Natomiast samo zwycięstwo sił irackich nie przybliża nas zbytnio do najważniejszego celu, jakim jest pokonanie samozwańczego kalifatu. Wręcz przeciwnie - oparcie strategii walki z ISIS na wymiarze sunnicko-szyickiej rywalizacji, to jak gaszenie pożaru benzyną.
Informacja o ostatecznym odbiciu przez "siły irackie" Tikritu z rąk bojowników Państwa Islamskiego nie należała, co dziwne, do kategorii tych, które godzinami utrzymują się na paskach wiadomości typu breaking news. Być może dlatego, że był to 1 kwietnia, a więc prima aprilis - tradycyjny dzień płatania figli i żartów. A może dziennikarze zachodnich mediów zdawali sobie sprawę z faktu, iż cała ta - trwająca równo miesiąc, szykowana przez niemal pół roku i zakrojona na niebywałą skalę operacja militarna Bagdadu - to jednak w istocie niekoniecznie sukces.
Nawet ktoś kompletnie nieobeznany z meandrami sytuacji w Iraku szybko się przecież zorientował, że kampania "wyzwalania Tikritu" to akcja, w której rządowe siły irackie okazały się tylko listkiem figowym, mającym ukryć prawdziwy wymiar i charakter działań w Tikricie. A tym okazał się niestety masowy odwet na sunnitach ze strony szyickich formacji nieregularnych (milicji), do tego aktywnie wspieranych i kierowanych przez Irańczyków. Co gorsza, ręki do tego przyłożyli także sami Amerykanie - bez pomocy lotniczej z ich strony "oswobodzenie" Tikritu nie doszłoby tak szybko do skutku.
Operacja testowa
Warto przeanalizować operacyjne i strategiczne aspekty kampanii tikrickiej, która przez wielu uważana jest już za swoistą operację testową nowego sposobu prowadzenia wojny przeciwko siłom kalifatu w Iraku. Miano takie zyskała chyba jednak nieco na wyrost.
Tikrit to jedno z wielu irackich miast położonych w strategicznej dolinie rzeki Tygrys, które latem ubiegłego roku zajęte zostały przez Państwo Islamskie (PI). Według danych z 2011 roku, w Tikricie - stolicy zamieszkanej niemal wyłącznie przez sunnitów prowincji Salah ad-Din - żyło ok. 150 tys. ludzi. Realne polityczne (i symboliczne) znaczenie tego miasta wykracza jednak poza te suche dane - Tikrit to bowiem ośrodek, w którym urodził się i wychował krwawy satrapa iracki Saddam Hussajn.
Znienawidzony przez irackich szyitów i Kurdów, do dzisiaj ubóstwiany jest jednak przez wielu (jeśli nie większość) sunnitów. Jego ród wciąż ma szerokie wpływy w Tikricie, a tajemnicą poliszynela jest fakt, że bez wsparcia tego klanu (i kilku innych) Państwo Islamskie nie tylko nie zajęłoby miasta i okolic, ale też zapewne nie byłoby w stanie utrzymać się w nim dłużej niż kilka tygodni. To zresztą w ogóle jest swoisty fenomen Tikritu - sunnici zamieszkujący tę metropolię i jej okolice należą do najbardziej antyszyickich (a więc de facto antyrządowych) w całej społeczności sunnickiej kraju, a postsaddamowski "beton" (ideologicznie oparty o mieszankę programu dawnej partii Ba’as, nacjonalizmu i religijnego ekstremizmu) cały czas stanowi dominujący element krajobrazu politycznego tej części Iraku.
Znaczenie polityczne, a nie wojskowe
Fakty te rzucają całkowicie nowe światło na kulisy podjętej przez Bagdad decyzji o wyborze Tikritu, jako celu pierwszej z całej serii dużych operacji przeciwko kalifatowi w Iraku. Oficjalnie chodziło o oczyszczenie strategicznie ważnego połączenia między Bagdadem a położonym na północ od Tikritu Bajdżi (gdzie siły rządowe wciąż bronią się, otoczone przez formacje PI w kompleksie petrochemicznym). Zgodnie z tymi założeniami strategicznymi, zajęcie Tikritu ma więc na celu ułatwienie podjęcia w najbliższej przyszłości kolejnej kontrofensywy, ostatecznie odbijającej Bajdżi z rąk kalifatu. Docelowo zaś, obecne akcje ofensywne w dolinie Tygrysu stanowią ważny element działań, budujących dogodne pozycje wyjściowe do przyszłej wielkiej ofensywy na Mosul.
Tyle oficjalne wyjaśnienia władz Iraku. Sęk w tym, że oprócz Tikritu, Państwo Islamskie od miesięcy kontroluje jeszcze kilka innych punktów na trasie między Bagdadem a północą kraju, które skutecznie blokują sprawną komunikację między stolicą Iraku a jego północnymi regionami. Część z nich, jak niewielka (choć mocno ufortyfikowana przez PI) miejscowość Mukhajszifa, znajduje się daleko na południe od Tikritu, wciąż zagradzając drogę na północ. Być może punkty te staną się w najbliższych dniach i tygodniach celami kolejnych operacji sił irackich, ale ich zdobywanie może być wbrew pozorom równie trudne, co zakończona niedawno ofensywa tikricka. Tym bardziej, że jak się okazało w trakcie czterotygodniowych walk w Tikricie, irackie siły rządowe wciąż są słabe i mało efektywne. Ich postawy i zdolności bojowych nie poprawiła nawet obecność kilkunastu tysięcy bojowników z szyickich formacji paramilitarnych, z których wielu ma doświadczenia jeszcze z walk z Amerykanami i ich sojusznikami (w tym Polakami) sprzed kilku
lat.
Nieodparcie nasuwa się zatem wrażenie, że operacja w Tikricie miała w istocie znaczenie bardziej polityczne niż wojskowe. Rząd w Bagdadzie potrzebował spektakularnego sukcesu, który po całej serii militarnych i wizerunkowych klęsk z drugiej połowy ubiegłego roku byłby nową jakością, przynajmniej w wymiarze propagandowo-medialnym. Takie efekty mogło zaś przynieść tylko "odbicie" Tikritu z rąk PI; żmudne wyzwalanie mniejszych miejscowości (nawet o ważniejszym znaczeniu strategicznym niż stolica Salah ad-Din) nie niosłoby ze sobą takiego samego ładunku PR-owskiego i emocjonalnego.
Przerażające czystki
Zapewne nie bez znaczenia była też jednak wspomniana wcześniej symbolika Tikritu i kwestia postawy lokalnych klanów sunnickich. Władze irackie, jeśli chcą odbić zajęte przez kalifat tereny, nie mogą ograniczyć się wyłącznie do militarnego pokonania islamistów z PI. Równie ważne, zwłaszcza w perspektywie późniejszego zarządzania tymi regionami kraju, jest przywołanie do porządku miejscowych sunnitów. Być może rząd w Bagdadzie doszedł do przekonania, że nikt nie dokona tego lepiej niż nieregularni szyiccy bojówkarze, pacyfikujący "wyzwolone" miasto.
Problem polega jedynie na tym, że pacyfikacja ta - w założeniu mająca mieć wobec sunnitów pokazowy charakter, przestrzegający (czytaj: zastraszający) ich przed ponownymi próbami kolaboracji z islamistami w przyszłości - szybko przerodziła się w masowy, krwawy odwet. Do tego, co gorsza, często dokonywany przez reprezentantów instytucji państwa irackiego, jak policji czy służb specjalnych, zdominowanych jednak przez poszczególne milicje szyickie i de facto działających na rzecz i w interesie swych partyjnych (politycznych) mocodawców.
Informacje, napływające z Tikritu i jego okolic dzięki licznej obecności arabskich i zachodnich dziennikarzy, wzbudzają przerażenie. Opisy ekscesów, jakich dopuszczać się mają szyiccy bojówkarze wobec sunnickich cywili, niemal niczym nie różnią się od podobnych wydarzeń sprzed kilku miesięcy, których sprawcami byli siepacze z Państwa Islamskiego. Według części źródeł w Tikricie - podczas chaotycznych grabieży i samosądów- zginąć mogło od początku kwietnia br. już nawet 200 cywili, w tym kobiety i dzieci. Zniszczono też lub spalono około tysiąca budynków, co tylko zwiększyło stopień dewastacji miasta po miesiącu zażartych walk. Na kilkuset szacuje się także liczbę bojowników kalifatu (w tym wielu cudzoziemców), pojmanych żywcem przez operujące wokół miasta siły irackie, a później zamordowanych, nierzadko w brutalny sposób.
Spirala międzywyznaniowej przemocy
Wszystko to można by od biedy uznać za "naturalne" elementy czasu wojny, związane z kolejną, niezwykle brutalną odsłoną konfliktu zbrojnego, jaki przetacza się przez Irak już od kilkunastu lat. Niestety, wydarzenia mające miejsce w ostatnich dniach w już "wyzwolonym" Tikricie zdają się jednak doskonale wpisywać w szybko rozkręcającą się w całym regionie bliskowschodnim spiralę międzywyznaniowej przemocy.
Rywalizacja sunnicko-szyicka już dawno, m.in. za sprawą przedłużającej się wojny w Syrii, weszła w fazę otwartej, zbrojnej konfrontacji i nic nie wskazuje na to, aby miało się to w najbliższej przyszłości zmienić. Doniesienia z Tikritu o trwających tam szyickich prześladowaniach są postrzegane przez sunnitów (zresztą nie tylko tych w Iraku) jako dowód na potwierdzenie ich wcześniejszych obaw i wątpliwości, co do prawdziwych intencji szyitów.
Oliwy do ognia dolewa aktywna i niczym już nieskrępowana (a niekiedy wręcz niemal ostentacyjna) obecność Irańczyków i ich udział w operacji tikrickiej. To już nie tylko tysiące "ochotników" z Iranu, tony sprzętu wojskowego i asysta szkoleniowa dla szyickich bojówek z Iraku. To także oficjalny (a przynajmniej tak przedstawiany przez Bagdad) udział samego szefa osławionych irańskich Brygad al-Quds, gen. Kassema Sulejmaniego, w dowodzeniu operacją odbijania Tikritu. Dla sunnitów nie ma bardziej symbolicznego i wymownego potwierdzenia, że ich najgorsze koszmary właśnie się ziszczają: oto szyicki Iran, wciąż marzący o eksporcie swojej islamskiej rewolucji, faktycznie podporządkował już sobie politycznie Irak (a raczej to, co z niego zostało), zyskując wpływ na jego zdominowane przez szyitów władze oraz kierunki ich działań.
"Gaszenie pożaru benzyną"
Paradoksalnie zatem, irackie "sukcesy" w Tikricie nie przybliżają nas zbytnio do najważniejszego celu, jakim jest pokonanie i likwidacja Państwa Islamskiego i jego kalifatu. Wręcz przeciwnie - oparcie strategii walki z PI na wymiarze sunnicko-szyickiej rywalizacji, to jak gaszenie pożaru benzyną. Sunnici w Iraku, postawieni między szyickim młotem a kowadłem kalifatu, nie będą mieć prostego wyboru, należy się jednak obawiać, że ostatecznie opowiedzą się mimo wszystko za bliższym im ideowo i duchowo Państwem Islamskim. To zaś oznaczać będzie zwycięstwo islamistów, którzy od lat nie szczędzili wysiłków na rzecz rozbicia Iraku wzdłuż linii podziałów wyznaniowych i religijnych. W takiej sytuacji nie będzie szans na pokonanie kalifatu.
Wiele też wskazuje na to, że w najbliższym czasie możemy spodziewać się poważnych roszad na bliskowschodniej szachownicy. Sukcesy Iranu w umacnianiu jego pozycji strategicznej w regionie, takie jak realne przejęcie kontroli nad Irakiem, zwycięstwa szyickich Hutich w Jemenie czy skuteczna obrona reżimu Baszara al-Asada w Syrii - wzbudzają już prawdziwy popłoch w stolicach większości państw arabskich, szczególnie w Rijadzie.
W tej sytuacji jest bardzo prawdopodobne, że Saudowie będą zmuszeni do poważnej redefinicji swych strategii i priorytetów w regionie. Walka z kalifatem - powstrzymywanym póki co skutecznie w Syrii i Iraku - może zejść na dalszy plan, jako relatywnie mniejsze zagrożenie geopolityczne dla Rijadu. Na czoło ponownie wysunie się natomiast zwalczanie rosnących wpływów i znaczenia Islamskiej Republiki Iranu w regionie. O tym, że oznaczać to będzie faktyczny - choć niezadeklarowany i nienazwany - sojusz między kalifatem a Domem Saudów, nawet już lepiej nie wspominać.
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.