Od Bałtyku po Krynicę znają łącką śliwowicę
W Łącku gościu zatrzymaj się/ kiedy jedziesz do Szczawnicy/ odpocznij tu i zabaw się/ napij się śliwowicy... To fragment pierwszego w historii hymnu poświęconego łąckiej okowicie. Słowa napisała Maria Kurzeja-Świątek, a muzykę skomponował jej ojciec sędziwy muzyk Franciszek Kurzeja z Kiczni.
Można przewrotnie powiedzieć, że ten słynny na cały kraj napój wysokoprocentowy ma swoje wielkie "pięć minut". - Wyszliśmy z podziemia z naszą śliwowicą mając już zastrzeżony znak towarowy - nie kryje zadowolenia wójt Franciszek Młynarczyk. - Ale, by sprawa już na dobre ruszyła, konieczne są decyzje na szczeblu centralnym. Chodzi o legalne, pod kontrolą urzędu skarbowego, pędzenie tego napoju w gospodarstwach rolników, tak jak to ma miejsce choćby w Austrii.
Do produkcji śliwowicy potrzeba trzech składników: dębowych beczek, słodkich śliwek, najlepsze są damaszki i wody źródlanej. No i nieskomplikowanych naczyń. Najlepiej miedzianych. Co do odmian trwają spory, czy lepsze są damaszki, czy węgierki. Chodzi o to, by owoce zebrane późną jesienią, nawet kiedy już szron na drzewach osiada, miały jak najwięcej cukru. Okowitę najlepiej pędzić w ostępach leśnych. Po pierwsze, żeby wzorem lat minionych za PRL nie ścigała policja, po drugie, by miedzianą wężownicę, przez którą przepływa pierwszy spust opłukiwała i chłodziła woda źródlana. Po zbiorze śliw wrzuca się je do beczki i trzyma w ciepłym pomieszczeniu. Kiedyś łąckowianie śliwki chowali beczki do gnoju, by w jego cieple lepiej przebiegała fermentacja. Zresztą każdy gospodarz ma swój sposób. A potem do naczyń przekłada się zacier, od spodu podgrzewa ogniem i... przez rurki, wężownicę kap, kap wypływa kroplami trunek.
Tradycja nakazuje, by już przed wigilią proces produkcji był zakończony. W niedzielę w Łącku gazdowie z Czerńca Michał Rdzawski i Robert Gonciarz serwować będą zapewne, jak w minionym roku śliwowiczkę, ale tajemnic produkcji nie chcą zdradzać. Wolą mówić o historii. - Ojcami sadów pod koniec XIX wieku był nauczyciel Stanisław Wilkanowicz i ksiądz Jan Piaskowy - mówi Michał Rdzawski. - Oni uczyli jak zakładać sady, jak je pielęgnować. Pierwszy był dyrektorem miejscowej szkoły i przy niej założył szkółkę. Zaś ksiądz Piaskowy ponoć za grzechy nakazywał w ramach pokuty sadzić jabłonie i śliwy.
Udało się im, gdyż Łącko zasłynęło szeroko sadami i śliwowicą. Była do końca XIX wieku tak dobra, że trafiała na cesarski stół do Wiednia. A słynęła przede wszystkim Gorzelnia Samuela Grossbarda - wyrób śliwowicy, która w centrum Łącka produkowała okowitę do 1939 r. Wlatach 1913 - 1919 produkcja tej firmy wynosiła od 5 do 15 tys. litrów rocznie. Tuż przed wojną produkowano ponad 20 tys. litrów. Niemcy gorzelnię spalili i wtedy tak naprawdę okoliczna ludność nauczyła się pędzić ten "koniak pędzony nocą" domowym sposobem.
Obecnie nastąpił renesans łąckiej śliwowicy i jest sztandarowym produktem Sądecczyzny, sądzę, że bardziej znanym, aniżeli znakomite wody mineralne. Śliwowica ma swoją stałą wartość. Przed nią otwierają się wszystkie drzwi najważniejszych urzędów i instytucji w kraju. Hymny pochwalne wygłaszają również goście z różnych stron świata, kiedy mają tylko okazję nawiedzić ziemię łącką.
Śliwowica to twarda waluta, niczym sztaby złota w najtęższych bankach świata. To prawdziwy ambasador Sądecczyzny. Pita z umiarem najlepiej pod góralską zagryzkę czyli wdech - wybornie smakuje. Żadne tam drinki, mieszanie z herbatą. Do tego kawałeczek bundzu i człowiek od razu kraśnieje. - Na temat tego trunku napisano trzy prace magisterskie i jedną doktorską - mówi Maria Kurzeja-Świątek. - To o czymś świadczy...
Jerzy Wideł