"Ocaliło nas stoisko, które nieraz przeklinaliśmy"
Właściciele i pracownicy opolskiej firmy
zaopatrującej hodowców gołębi przeżyli katastrofę w Katowicach,
mimo że ich stoisko stało na środku hali, pod której gruzami
zginęło ponad 60 osób. Ocaliła nas stalowa konstrukcja stoiska,
którą nieraz przeklinaliśmy - powiedział właściciel firmy,
Jerzy Koźlik.
01.02.2006 | aktual.: 01.02.2006 19:16
Nasze stoisko to stalowa, solidna, a nawet toporna konstrukcja. Nieraz podczas jej rozstawiania mówiliśmy, że mamy jej dość, że zaprojektujemy i zrobimy coś lżejszego. Tym razem, gdyby nie ona, nie rozmawialibyśmy z panem - mówili Jerzy i Marcin Koźlikowie.
Koźlikowie od 15 lat prowadzą działalność gospodarczą. Jerzy Koźlik - hodowca gołębi, przez całe życie chciał prowadzić sklep z artykułami dla swoich ukochanych ptaków. Dziś Koźlikowie są właścicielami największej na Opolszczyźnie firmy zaopatrującej hodowców gołębi.
Na targi w Katowicach pojechało łącznie 9 osób - rodzina i pracownicy firmy. Dwie osoby wyjechały z targów wcześniej, pozostała siódemka w sobotę o godzinie 17.15 - gdy doszło do katastrofy budowlanej - była na stoisku. To ocaliło im życie.
Nie wiem, dlaczego większość z nas stała w bezpośredniej bliskości drzwi do pomieszczenia wewnątrz stoiska. Na stoisku o powierzchni 50 metrów kwadratowych, staliśmy właściwie przytuleni do siebie, na powierzchni jednego metra. Do dziś nie wiem dlaczego, ale dzięki temu żyjemy - wspominał Jerzy Koźlik.
Zawalony dach hali oparł się na framudze drzwi wejściowych do pomieszczenia wewnątrz stoiska i utworzył coś w rodzaju namiotu, w którym w najwyższym miejscu było tyle miejsca, że można było prawie się wyprostować. W miarę oddalania się od tego miejsca blachy i konstrukcja dachu przybliżały się do ziemi. Tył stoiska padł, blachy szły od framugi naszych drzwi do ziemi. Tam Marioli (jednej z pracownic) przygniotło nogę- relacjonował Marcin Koźlik.
Z tyłu, przy ladzie, która zamykała stoisko Koźlików i - jak się później okazało - była granicą strefy dającej ocalenie stały dwie osoby. Jedna z nich - Mariola została przyciśnięta konstrukcją, ale ocalała. Rozmawiający z nią właściciel sąsiedniego stoiska na odgłos walącej się konstrukcji pobiegł w jego kierunku. Mężczyzna zginął.
Stoisko firmy Koźlików miało 50 metrów kwadratowych, zostało zbudowane własnymi siłami przez firmę z solidnej stali i grubego drewna. Podczas transportu zajmuje całą furgonetkę, a jego rozstawienie trwa około 5 godzin. Za każdym razem mówiliśmy sobie, że to już ostatni raz. Tym razem to naprawdę był ostatni, bo ja nigdy więcej nie wezmę udziału w takiej masowej imprezie. Nie pozwolę też na to nikomu z mojej rodziny ani pracownikom. Ten etap w moim życiu jest zamknięty- zapowiedział Jerzy Koźlik.
Nie będę nawet wchodził do hali żadnego hipermarketu. Kiedy po powrocie do Opola próbowałem wejść do swojej hali magazynowej, to natychmiast przypomniałem sobie ten trzask, łomot i podmuch powietrza, i po prostu nie mogłem. Teraz zarabiać na mnie będą małe, osiedlowe sklepiki. Żadne markety - dodał.
Koźlikowie podkreślili, że podczas targów hala kilkakrotnie dawała "sygnały ostrzegawcze" - na podłodze widać było kałuże wody, a w podłożu (co Marcin zauważył podczas budowy stoiska) były duże pęknięcia. Nawet mówiłem "co oni tu, wystawę czołgów robili?". Teoretycznie powinno nas zaniepokoić też to, że podczas ceremonii dekoracji zwycięzców, na prowadzącego gdzieś z góry wylała się woda, jak z wiadra. Wtedy żartował, że powinien być to raczej szampan- opowiadał Jerzy Koźlik.
Teściowej Jerzego Koźlika wydawało się nawet, że około godz. 16 ktoś niechcący przewrócił któreś ze stoisk. To niemal tradycja na targach, że ktoś "zawiany" się potknie, oprze o coś, i przewróci stoisko. Taki hałas usłyszały mama i Mariola. Rozejrzeliśmy się wtedy, i wszystkie boksy stały. A to musiał być dźwięk pękania konstrukcji. Gdybyśmy teraz tam byli, to wiedzielibyśmy na co zwracać uwagę- ocenił Koźlik.
Według Koźlików, podczas samego zawalenia się hali nie było słychać żadnych dźwięków, które mogłyby ostrzec zgromadzonych w niej wystawców i zwiedzających. Może i coś skrzypiało, ale wtedy na estradzie tańczył jakiś zespół, grała muzyka, i nic nie było słychać. Potem nagle łomot, huk, i dach spadający na głowę. Potem cisza, aż dzwoniło w uszach. A potem jęki, krzyki, piski i nawoływania. A później zaczęły dzwonić komórki. To było nie do opisania- wspominali.
Ocaleni z tragedii zaznaczyli w kalendarzu feralny dzień grubą czerwoną kropką. To dzień naszych nowych - drugich urodzin. Za cudowne ocalenie zamówiliśmy już mszę- zaznaczyła Urszula Koźlik, żona Jerzego i matka Marcina.
Sam Jerzy Koźlik - jak mówi - nie zamierza rezygnować ze swojej ze swojej pasji - hodowli gołębi. Utwierdza go w tym historia jego najlepszego gołębia, który po katowickiej katastrofie sam wrócił do domu. Prawdziwy "asior". Przeleciał sto kilometrów, wracając do domu- mówi z dumą.