Nowa strategia Chin: kłopot dla USA - czy całego świata?
Dzisiejszy, globalny już dylemat związany z szybkim gospodarczym wzrostem Chin polega na tym, że one same chciałyby powrócić do statusu wielkiego mocarstwa, który przez wieki miały. Problem w tym, że taki powrót to dla nich oczywistość, a dla świata, począwszy od dominującej dziś potęgi - USA, co najmniej strategiczny szok. A jak pokazuje historia, nigdy dotychczasowy hegemon nie ustępował pola bez walki...
13.04.2015 10:35
Na niedawnym posiedzeniu Forum Boao, chińskiego odpowiednika znanego forum gospodarczego z Davos, głos zabrał szef chińskiej partii, głowa państwa i sprawujący nadzór nad armią Xi Jinping. Ku zaskoczeniu zebranych, wezwał do "inkluzywnej" i szeroko zakrojonej współpracy, opartej na zasadach wzajemnych korzyści, pomiędzy równorzędnie traktowanymi partnerami w sąsiedztwie Chin i na całym świecie.
Te zasady, stawiane - jak podkreślają chińskie media - na "czterech filarach", są bowiem sprzeczne z innymi postulatami tegoż polityka, wzrastającego wyraźnie ponad innych i zdecydowanie najsilniejszego od czasów "wizjonera reform" Deng Xiaopinga, a wcześniej rewolucyjnego ideologa Mao Zedonga.
Nadrzędność reform wewnętrznych
Xi Jinping postuluje bowiem całkowicie nową strategię rozwojową państwa, opartą tym razem nie tyle na eksporcie i inwestycjach wewnętrznych, co na rozwoju rynku wewnętrznego oraz chińskich inwestycjach zewnętrznych. To drugie przybrało formę - mocno teraz propagowanego - programu zwanego "jeden pas, jedna droga".
O co dokładniej chodzi? Warto zacząć od nowego, wręcz ideologicznego postulatu, sformułowanego w początkach marca przez Xi Jinpinga tuż przed obradami ostatniej sesji parlamentu, mówiącego o konieczności przeprowadzenia w kraju "czterech zasadniczych zmian" (si ge quanmian).
Pierwsza z nich mówi, że nie będzie dalszych sukcesów bez zbudowania "społeczeństwa umiarkowanego dobrobytu" (xiaokang shehui), a więc, po naszemu, klasy średniej i warstwy konsumentów. Pozostałe trzy muszą być podporządkowane temu pierwszemu założeniu, czyli w następstwie tej zmiany należy spodziewać się "pełnej reformy", włączając w to "zieloną" i innowacyjną gospodarkę, a także bezwzględnej walki z niebotyczną korupcją oraz nie mniej wymagającej walki o "państwo prawa", rozumianego jednak po chińsku, jako państwa opartego na zasadach prawnych, oczywiście podanych obywatelom przez rządzącą Komunistyczną Partię Chin (KPCh).
Istotnym uzupełnieniem, a także wzmocnieniem, tej nowej strategii, a nawet ideologii państwa "czystego pod względem prawnym i wolnego od korupcji" jest nowa strategia zewnętrzna państwa, zaproponowana już pod koniec listopada ubiegłego roku i - z pozorów - mocno niespójna z "czterema filarami" zaproponowanymi przez Xi w Boao na wyspie Hajnan.
Ta strategia zakłada bowiem "dwa zadania na stulecie" (Komunistycznej Partii Chin, czyli do 1 lipca 2021 r.), tzn. - raz jeszcze! - zbudowanie xiaokang shehui oraz spełnienie "chińskiego marzenia" (Zhongguo meng) w postaci "wielkiego renesansu chińskiej nacji", który należy rozumieć nie inaczej, jak pokojowe zjednoczenie z Tajwanem, oczywiście na warunkach Pekinu.
Ekspansja Chin, niepokój Zachodu
I dopiero na tych podstawach pojawiają się wspomniane na wstępie "jeden pas i jedna droga", czyli konkretniej: "Ekonomiczny Pas Nowego Jedwabnego Szlaku" oraz "Morski Jedwabny Szlak 21 Stulecia". A chodzi w nich o nic innego, jak o wielkie chińskie inwestycje u sąsiadów bliższych i dalszych, na co przeznaczono już 40 mld dolarów, a zapowiedziano podwyższenie tej sumy do stu miliardów.
Jeśli dodamy do tego nową chińską propozycję utworzenia Azjatyckiego Banku Infrastrukturalnego (AIIB), z kapitałem założycielskim w wysokości też 100 mld dolarów, oraz uwzględnimy fakt, że w roku 2014 chińskie bezpośrednie inwestycje zagraniczne (BIZ) po raz pierwszy przekroczyły również 100 mld dolarów, to mamy do czynienia z nową jakością. To już nie są Chiny sprzedające mydło i powidło, podróbki i przysłowiowy chłam, to Chiny wchodzące do innych, także do nas, z bankami i kapitałami, z własnymi BIZ.
To dlatego chiński przywódca uspokaja sąsiadów i cały Zachód, począwszy od USA, pokojowymi w intencjach "czterema filarami". A chińscy eksperci, w tym tak znani jak profesorowie Yan Xuetong czy Jin Canrong, przekonują, że nowa ekspansja Chin na rynki zewnętrzne, to nic innego, jak obopólne korzyści (win-win situation), zaś Chiny nie są wcale rosnącym (szybko) "mocarstwem rewizjonistycznym", tzn. takim, które pragnie podminować i zmienić istniejący układ sił.
Niestety - dla nich - niewielu obserwatorów z zewnątrz daje się przekonać. Świadczyły o tym obrady specjalnych sesji na Forum w Boao, gdzie za rzeczową współpracą opowiadał się jedynie sędziwy nestor Henry Kissinger. Inni uczestnicy, nie tylko Amerykanie, mieli inne zdanie i nawet nie kryli swego zaniepokojenia. Kissinger mógł się powoływać na dzisiejsze "naczynia połączone", a więc udowadniać, że współczesny świat bez Chin jest już nie do wyobrażenia, ale inni, zaniepokojeni szybkim chińskim wzrostem, sięgają po odmienne argumenty. Jakie?
Ostatnio pojawiły się na rynkach światowych dwie ważne pozycje. Znany ekspert europejski Jonathan Holslag zapowiada - już w tytule - "China's Coming War with Asia", a więc nadchodzącą - i to szybko - wojnę Chin z Azjatami. Natomiast ekspert z renomowanej London School of Economics Christopher Coker analizuje pod kątem wybuchu wojny newralgiczne i - najważniejsze dziś na globie - stosunki USA z Chinami w pracy "The Improbable War: China, the United States and Logic of Power Conflict" ("Nieprawdopodobna wojna: Chiny, USA i logika konfliktu o władzę"). I wbrew tytułowi pracy, sugerującemu, że taka wojna jest "nieprawdopodobna", przewiduje jej możliwość jako typowe 50:50. Udowadnia bowiem, że tak szybki ostatnio wzrost Chin podważa istniejące strategiczne status quo, a tym samym dominującą pozycję USA na globie. A przecież - jak dowodzi historia, na którą ten autor często się powołuje, poczynając od wojny peloponeskiej - nigdy dotychczasowy hegemon nie ustępował pola bez walki...
Z kolei Holslag argumentuje inaczej. Jego zdaniem: "nie mamy żadnych dowodów na to, że Chiny chcą się podzielić swoim udziałem z gospodarczych sukcesów, albo ustąpić w terytorialnych sporach czy też zwolnić modernizację swojej armii". A to wszystko razem zmusza sąsiadów Chin w Azji oraz - często - ich poplecznika USA za oceanem, do nie tylko wyrażania coraz silniejszych oznak zaniepokojenia, ale też jak najbardziej konkretnych przeciw działań, także w wymiarze wojskowym i polityki bezpieczeństwa, czego już zaczynamy być świadkami (powrót Amerykanów do baz na Filipinach, ścisła współpraca wojskowa nie tylko z Japonią, ale też z Wietnamem, a nawet... Mjanmą, zwaną do niedawna Birmą i objętą zachodnim ostracyzmem).
Co z tego wyniknie?
Chińczycy doskonale te argumenty znają i uważnie śledzą rozwój sytuacji. Stąd, po kilku latach wyraźnego wzrostu ich asertywności na scenie międzynarodowej, widocznego chociażby w zachowaniach na Morzu Południowochińskim czy wokół wysp Senkaku (przez Chińczyków nazywanych Diaoyudao), ostatnio następuje próba powrotu do dawnej strategii Deng Xiaopinga, radzącego następcom, by zachowywali się powściągliwie i nigdy nie próbowali być (światowym) przywódcą.
Problem w tym, że Chiny sprzed 25 laty, a Chiny dziś, to zupełnie nieporównywalny ze sobą potencjał. A za nim stoją przecież niemałe, imperialne ambicje, ukryte w hasłem "wielkiego renesansu chińskiej nacji", a pośrednio tkwiące także w propozycjach kryjących się za strategią "jednego pasa i jednej drogi".
Dzisiejszy, globalny już dylemat związany z szybkim gospodarczym wzrostem Chin polega na tym, że one same chciałyby powrócić do statusu, który przez wieki miały - wielkiego mocarstwa i kwitnącej cywilizacji emanującej na zewnętrzny świat, czego wcale teraz nie kryją. Przecież, jak wynika ze skrupulatnych i wiarygodnych danych Angusa Maddisona, jeszcze w początkach XIX stulecia same Chiny dawały światu jedną trzecią jego PKB. Dziś dają ok. 15 proc., a chciałyby - szybko - powrócić do tamtego statusu.
Problem w tym, że taki powrót to dla nich oczywistość, a dla świata, począwszy od dotychczasowego hegemona - USA, co najmniej strategiczny szok. Kissinger może uspokajać, ale książek takich jak J. Holslaga czy Ch. Cokera możemy sie spodziewać więcej. Czy zakończy się jedynie na publikacji kolejnych tomów?
Lead pochodzi od redakcji.