Nogi tego stołu
Rozmowa z profesorem Padraicem Kenneyem, autorem książek „Rewolucyjny karnawał” i „Wrocławskie zadymy”.
19.08.2005 | aktual.: 19.08.2005 14:05
To, że mamy dwie książki o historii opozycji z centralną rolą Wrocławia, zaczęło się od Pana uczucia do wrocławianki...
– Był rok 1984, byłem dwudziestolatkiem, studiowałem historię i pojechałem do Moskwy, by pisać pracę magisterską o rewolucji październikowej. Poznałem tam Izabelę, dziś moją żonę. Po czterech miesiącach zacząłem być ciekawy, jak wyglądały rewolucyjne zmiany w innych krajach komunistycznych. Tak zainteresowałem się Polską.
A Wrocław wybrał Pan ze względu na Izę?
– Po pierwsze chciałem się zobaczyć z Izą, ale pomyślałem też, że we Wrocławiu niewielu ludzi mówi po angielsku – i to jest dobrze, bo choć uczyłem się polskiego w Stanach, to mówiłem z rosyjskim akcentem. Przez ten „akcient”, nikt nie wierzył, że jestem Amerykaninem.
I trafił Pan w karnawał kontrrewolucji, który Pan dziś opisuje.
– Miałem ogromne szczęście. Znalazłem się w instytucie historycznym na uniwerku. Chodziłem na zajęcia z Pawłem Kociębą, Grzesiem Romanem, na dodatek moja narzeczona uczyła rosyjskiego w III LO, m.in. z Mirkiem Jasińskim. Znalazłem się wśród ludzi, dzięki którym mogłem patrzeć inaczej na to, co się działo w Polsce. Wiem, że pierwszym odruchem czytelnika moich książek będzie stwierdzenie, „aha, amerykański profesor, czyli perspektywa zewnętrzna”. Otóż nie – to perspektywa naukowa, ale jak najbardziej wrocławska. Po 20 latach związków z miastem na pewno jestem wrocławianinem.
Czyli – najpierw zakochał się Pan we wrocławiance, a potem w mieście?
– Wrocław jest moim najukochańszym miastem na świecie, bardziej niż Boston, w którym spędziłem 20 lat.
Billboardy na ulicach teraz, przed świętem Solidarności, krzyczą, że wszystko zaczęło się w Gdańsku. A Pan pisze o Wrocławiu.
– Moja teściowa, która pracowała w fabryce we Wrocławiu, pamięta jak w czasie strajku gdańskiego w sierpniu ‘80 roku dostali teleks: „dlaczego do cholery nie strajkujecie. Czekamy”. Bo Wrocław miał taką opinię, że jak już robotnicy stąd zastrajkują, to cała Polska musi ruszyć. Wrocław był jak kamień węgielny.
Być może dlatego w latach 80. stał się siedliskiem niepokornych. Wszyscy piszą o Wałęsie, Borusewiczu, Walentynowicz. Pan pisze o hippisach, pacyfistach, ekologach i Pomarańczowej Alternatywie.
– Przyjechałem do Polski, by pisać doktorat o rewolucji lat 40. Ale było dla mnie jasne, że kiedyś będę musiał się zmierzyć z Solidarnością. Był jednak problem – Solidarność jest legendą, mitem. Nie mogłem znaleźć klucza do swej opowieści. Zacząć od Gdańska? Uznałem, że zacząłbym od środka i szedłbym przetartym szlakiem. Przecież ja widziałem ludzi na ulicach. Byłem wśród nich. Pomyślałem, że jeżeli chcemy zrozumieć, co się stało, trzeba szukać gdzie indziej. Nie chodziło też wyłącznie o gospodarkę. Nie jest przecież tak, że jednego dnia jest źle, a drugiego człowiek mówi, „cholera jasna, nie wytrzymam, pójdę na happening Pomarańczowych i zagłosuję na Solidarność”. Te nurty są arcyważną częścią rewolucji, ale wiedziałem, że czegoś brakuje. Nogami tego stołu, niech będzie, że Okrągłego, były gospodarka, problemy z reżimem, Gorbaczow, inteligencja, papież, ale i otwarte ruchy społeczne.
I te ruchy wolnościowe są bohaterami Pana książki.
– One są tak ważne, bo przedstawiają sprawy przyziemne. W Stanach mówię studentom: wyjdźcie na ulicę z plakatem „demokracja” i zobaczycie, że nikt nie przyjdzie. Ludzie patrzą na hasło i mówią „faktycznie, demokracja, fajnie chłopcy, ale żądajcie czegoś konkretnego, zniesienia podatków, czy czegoś takiego”.
Pana książka to też opowieść o ludziach, o operatorze pieców emaliowanych, spawaczu, księdzu. Wielu wrocławian, których dziś spotykamy na ulicach, przeniósł Pan do historii Polski.
– Też się na tym łapię: zaraz, jak to może być historia, przecież też to przeżyłem, a jestem z rocznika 1963, jak wielu moich bohaterów. To niesamowite, że ludzie tworzyli historię mając 25, a czasem nawet 17 lat.
Ale nie pisze Pan o tym, czym żyje Polska po 25 latach. O agentach, esbecji w Solidarności.
– Gdy pracowałem nad książką, archiwa IPN-owskie były jeszcze zamknięte. Jako historyk nie mogłem czekać. Poza tym piszę o ruchach otwartych. Jestem przekonany, że nawet jak się okaże, że wśród VIP-ów czy Pomarańczowców ktoś ważny współpracował z SB, to niczego nie zmieni, te organizacje i tak zrobiłyby to, co zrobiły. Otwartymi ruchami nie da się sterować.
Jak to się stało, że na okładkę amerykańskiego wydania trafiły wrocławskie krasnoludki?
– Pomyślałem, że to zaciekawi czytelników. Ale potem piszę, jak w tej rewolucji były ważne ruchy przykościelne, robotnicze i inne.
Czy Pan jako wrocławianin zastanawia się, co się stało z wolnością i Solidarnością po 25 latach?
– Dużo ludzi w Polsce zastanawia się, gdzie się podział duch Solidarności. W konkluzji książki jedna z bohaterek pytana, dlaczego już się nie zajmuje polityką, mówi, że teraz inni są od tego, więc ona może zajmować się sobą. O to chodziło, bo przecież nie jest tak, że gdy ktoś kiedyś był w Solidarności albo działał w ruchu wolnościowym, musi to robić do końca życia. Jak ktoś chce zajmować się ekologią, czy być politykiem to świetnie, ale jeśli ktoś chce zarabiać miliony, łowić ryby, czy wyjechać w świat to też mu wolno. I to jest piękne.
Jacek Antczak