Noc na ziemi
Kiedy w nocy z 22 na 23 stycznia temperatura w Polsce spadła do –30 st. C, zamarzło kilkanaście kolejnych osób. Pierwsza fala zimna zabrała już ponad 160 ofiar. Najbardziej narażeni są bezdomni. Dla nich i dla ludzi odpowiedzialnych za ich los to chwila ciężkiej próby.
26.01.2006 | aktual.: 26.01.2006 09:23
18.00. Z zimna pękają szyny kolejowe. W podziemiach warszawskiego Dworca Centralnego pani Wiesława upycha pod ławką osiem reklamówek, dorobek życia. Od kilku dni przez megafony słychać, że dla bezdomnych są miejsca noclegowe. Wystarczy, że zgłoszą się do dworcowego komisariatu, a zostaną przewiezieni do noclegowni na Burakowską. Chętnych brak. – Mam gdzie spać – mruczy pani Wiesia do policjantów, którzy przyszli zaprosić ją osobiście. Na dworcu człowiekowi mróz niestraszny. Najgorzej mają ci na działkach, klatkach schodowych, w kanałach ciągnących się od Pałacu Kultury aż po podwarszawskie Tworki. Będą ich szukały patrole straży miejskiej i policji. W schroniskach czeka kilkaset miejsc, bezdomnych jest kilka tysięcy. – Nigdzie nie pójdę – powtarza pod nosem pani Wiesia i nad podziw żwawo oddala się wzdłuż peronu. Temperatura na zewnątrz: –20 st. C.
19.00. Janek Filipowski z noclegowni Markotu przy Skaryszewskiej w Warszawie zbiera ochotników, żeby przynieść pościel i materace z magazynu. W ciągu ostatnich dwóch godzin przyjęto ponad 60 osób, w sumie jest ich już 217. – Normalnie noclegownia jest czynna od 17.00 do 8.00 rano. Ale w takie mrozy zamykamy tylko na dwie godziny – mówi. Janek wie, że dla chorych, z odmrożeniami i te dwie godziny to dużo. Ale inaczej się nie da. Po lokatorach na Skaryszewskiej zostaje sajgon. Trzeba posprzątać. Jedzenie, które dla przybyszy powinno być non stop ciepłe, podgrzewa się na zwykłej czteropalnikowej kuchence. – Wczoraj była kontrola z urzędu miasta, akurat gulasz serwowaliśmy, to byli zadowoleni – mówi kucharz pan Tadeusz. Nic tak nie rozgrzewa jak ciepły posiłek w żołądku. Wkrótce ma tu powstać duża stołówka. – Może ktoś mógłby podarować tzw. taboret gazowy, garnki, pościel? – prosi Janek. – Może byście napisali?
20.00. Policjanci z Kobyłki wiozą na Skaryszewską kolejnego klienta. Okazało się, że stałego. Wyszedł po południu, postanowił dotrzeć do innego schroniska. – Ale ciut wypity, weźmiecie? – pyta przez telefon funkcjonariusz. Wezmą. W mrozy robią wyjątek. Miejsce w schronisku dostanie każdy, no, chyba że zupełnie „niepritomny”. Wtedy proszą policjantów albo straż, by odwiozła na Kolską.
– No i gdzie pan bywał, panie Stanisławie? – kiwa nad nim głową Marek Boryło. Na Skaryszewskiej nie ma lumpów, trolli, chlorów. Tylko panowie i panie. Żeby pamiętać, że to człowiek. Pani Piłsudska, urodzona na Podolu, rocznik '23. Cieszy się specjalnymi względami jako najstarsza pensjonariuszka. Ale kłopot z nią wielki, bo moczu nie trzyma, a pampersów nosić nie chce. Albo pan Waldemar, pełna powaga. – Chce pani znać prawdziwą historię tego miejsca – szepce. – Ten budynek był kiedyś mój. Miałem tu biuro księgowe, ale przyszła milicja i wymordowała... – ścisza głos, "bo wciąż tu są". Pan Waldemar zna swoje prawa, jak mu ostatnio kierownik zabronił śpiewać, skargę na policji złożył. Ale dzisiaj by mu się nie chciało na komisariat ganiać – za zimno. Więc jest grzeczny. Krzysiek, 23 lata, twierdzi, że go rodzina z domu wyrzuciła. – Bo matka z takim jednym mieszka. Na barona podlaskiego startował. Byłem wczoraj, widziała, że mróz, a i tak wyrzuciła – z emocji zaczyna bełkotać.
Chłopaki rozgrzewają się przemyconą do noclegowni wódką. – Kto pije, to go grzeją promile – twierdzą. Nie pomagają tłumaczenia wychowawców. – U nas na sali to odmrożony tylko Stasiek zgred, bo niewypity – śmieją się.
Pan Stanisław jest bezdomny od 1963 roku. Miał wtedy 11 lat. Od tamtej pory tuła się – najpierw jako parobek po ludziach, potem jako dorywczy przy węglu czy zbiorze owoców, ostatnio jako bezdomny. – Jak mam trochę pieniędzy, to coś wynajmę. Jak nie, to nie – z trudem mówi, szczękając zębami. Jest wychłodzony, ma odmrożenia nóg i twarzy. Pielęgniarka dała mu środki przeciwbólowe, ale już przestają działać.
21.00. Ulica Tunelowa, tyły Dworca Zachodniego. Mróz coraz większy. Sztywnieją nogi i ręce. Nieczynna stróżówka wygląda na pustą. Drzwi zamknięte na łańcuch. Strażnicy miejscy łomocą w pokryte szronem okna, świecą latarkami. Cisza. – Na pewno tam są. Miejmy nadzieję, że nie zamarzli – mamrocze starszy inspektor Dariusz Kowalczyk. Po chwili w drzwiach ukazuje się rozczochrana postać. – Dużo was tu? Żyjecie? – pyta strażnik, wchodząc do budy. W świetle latarek ukazują się dwa barłogi: materace, kołdry i szmaty. Smród. – Nie idziem do żadnej noclegowni. Tu nam dobrze, ciepło. Palim w piecu – mówi mężczyzna, któremu udało się wygrzebać z barłogu. Na starej kozie stoi butelka z zamarzniętą coca-colą. – Zawieziemy was. Przecież zamarzniecie tutaj – przekonuje inspektor Paweł Osiadacz. – Jakoś żyjem. Jakby co, to sami pójdziem – uśmiecha się bezdomny, zaciągając się papierosem. Strażnicy podają adresy najbliższych przytułków i spisują dane mężczyzn. Mają po 50 lat, jeden jest bezdomny od pięciu lat, drugi od 15. Po
cichu wracają do budy. Słychać zgrzyt łańcucha. – Nie możemy ich do niczego zmusić. Jeśli są trzeźwi, mogą odmówić przyjęcia pomocy – mówi inspektor Kowalczyk. – Obyśmy rano nie wynieśli ich przymarzniętych do kołder – dodaje.
Kilkaset metrów dalej kolejna buda. Nad wejściem połamane płyty kompaktowe. Wewnątrz dwóch mężczyzn i kobieta. Ciepło. Na środku rozgrzana koza. – Nówka sztuka, jeszcze na gwarancji. Pan prezes nam kupił – z dumą podkreśla kobieta. Mieszkają tu w zamian za pilnowanie pobliskiego magazynu. Nie chcą iść do noclegowni. – Te cholerne schroniska trzeba spalić. Razem ze wszami – mruczą.
22.00. Kolejna dezynfekcja: pan Wiesio, znaleziony przez straż miejską na ursynowskim śmietniku, humor ma doskonały. Ale wygląda jak zamarznięta i przybrudzona figura ogrodowego krasnala. – A sam z chłopakami poszedłem, bo zimno cosik – uśmiecha się szeroko, zacierając zmarznięte ręce. Jak psotny ośmiolatek macha wychodzącym w mróz strażnikom na "do widzenia".
Wiesiowe plecy robią wrażenie nawet na Marku. Wszy nie miały się już jak pożywiać i wgryzły się w skórę na głębokość centymetra. Ale żywiciel nie traci dobrego humoru. – I świeże skarpety mi dasz – poucza Marka ojcowskim tonem. – Na ten ziąb, na ten chłód – podśpiewuje. Taki boży człowiek. Nawet do tych wszy żalu nie ma. Wkrótce ostrzyżony i przebrany może wędrować na stołówkę, a potem do sali. Po pół godzinie wraca ze łzami w oczach: – Nie chcą mnie na sali, bo mówią, że żywiciel dla robaków jestem. Kierownik Janek idzie interweniować. Na dworze –23 st. C.
23.00. – Pani ma stałą pracę, pensję. To może by mi pani wzięła farelka na raty – usłyszała pani Joasia, pielęgniarka. Grzecznie odmówiła. Tutaj nic jej nie dziwi. Pokazuje swoje zapasy przetrzebione przez ostatnie mrozy. Wojskowe bandaże z demobilu pamiętają jeszcze Układ Warszawski, takiej ligniny i opatrunków nie widziano w aptekach od dawna. Ale do opatrywania odmrożeń się nadadzą. Z farmaceutyków głównie Rivanol. Dla bezdomnych stołeczni lekarze mają jedną formułkę: nie wymaga hospitalizacji. Na sali leży Rumun, w odmrożone nogi wdało się zakażenie. Według pani Joasi skończy się amputacją. Inny miał palce "lekko odmrożone", po zdjęciu skarpetek prawie odpadły. – Odesłali nam kiedyś pana z gnijącą raną. Idąc, zostawiał ślady z krwi, ropy i gnilnych robaków – opowiada Janek. – Wezwaliśmy jeszcze raz pogotowie, lekarka popatrzyła, zwymiotowała, wsiadła do karetki i uciekła.
24.00. Zlecenie przez radio: przy Okopowej grasuje agresywny mężczyzna, wyłudzając pieniądze od ludzi. Jedziemy. Stróżówka przy nieużywanym parkingu. W środku mróz, śmierdzi dymem. W łóżku mężczyzna i kobieta. – Piliście coś? – A skądże. Nagle bedomny rzuca się na strażników. – Jesteś pijany, zabieramy cię na Kolską. W izbie wytrzeźwień z miejsca chce składać skargę na strażników. – Z łóżka mnie wyrwaliście! Odpowiecie za to! – odgraża. Okazuje się, że ma ponad dwa promile. Na noc tu zostanie.
Idziemy z inspektorem Osiadaczem do pobliskiego opuszczonego budynku. Szyby pokryte lodem. Na pierwszym piętrze znajdujemy zagrzebanego w kołdry mężczyznę. – Halo! Żyjesz? – Osiadacz stuka go w ramię. Z barłogu dochodzi pomruk. Mężczyzna nie chce pomocy.
1.00. Marek Boryło idzie sprawdzić, co u sąsiadów. W budynku dawnej kuźni, bez drzwi i okien, rezyduje co noc kilku bezdomnych. Raptem 50 metrów od schroniska. Ludzie ze Skaryszewskiej robili, co mogli, by ich namówić na nocleg. – Kierowniku, wolę dydunię – powiedział pan Mireczek. Dydunia, dynka, dykta... Komandos-likier, velvet underground, fiolet babuni... Olaboga i opalkaka, bo denaturatu, o nim mowa, używa się do opalania ustrzelonych kaczek. W kuźni dzisiaj dwóch najwytrwalszych lokatorów, którzy, zamiast ciepła i abstynencji w noclegowni, wybrali imprezkę na mrozie. – Nie wstaję, nie wstaję – mruczy spod kołdry pan Mireczek. To tuptuś, znaczy taki, co denaturat pije stale. Gdyby wstał, poznać można by łatwo, bo "dydunia" paraliżuje nerwy w okolicach miednicy i tuptusie chodzą w specyficzny sposób.
Na stole butelka z denaturatem na rano, na kaca. Została też popitka, ale zamarzła. Z –10 to tu jest. Marek zostawia kilka papierosów: niespodzianka na rano. – Niby namawiam ich na noclegownię, ale z doświadczenia wiem, że wystarczy dzień, dwa abstynencji, żeby zaczęli się sypać – mówi Marek. Alkohol i mróz wycisza choroby. Potem w cieple wychodzą: padaczka, anemia. Na Skaryszewskiej była już agregatka. Kilka tygodni leżała na melinie. Co się budziła, kumple lali denaturat. Gdy trafiła do noclegowni i wytrzeźwiała, po kilku godzinach zmarła. Z zimna, z głodu? – Czemu jej jeść nie dawaliście!? – nawrzeszczał na jej kompanów Marek. – A bo nie wołała...
2.00. – Przepraszam, czy znacie państwo kogoś, kto potrzebuje majordomusa? – to pan Zenon. Brudnoręki. Tak o nim mówią w noclegowni. On tłumaczy, że to od silników, bo z zawodu jest mechanikiem. Udajemy, że nie wiemy, że takie ślady na dłoniach, brud wżarty jakby do kości i pęknięcia, zostawia grzebanie po śmietnikach. Pan Zenon jest szczęśliwy. Zaczyna opowiadać. Pół życia w Gdańsku pracował na statkach: jako złota rączka, szef kuchni, różnie. Potem zostawił rodzinę dla innej kobiety, zamieszkał pod Warszawą. Po 13 latach jego pani znalazła sobie innego i tak został bezdomnym. – Ja naprawdę upiorę, posprzątam, ugotuję, dziećmi się zajmę i ogrodem. Ponaprawiam, co trzeba – reklamuje się. – W taki mróz to ja bym mógł jeszcze przed domem odśnieżać. I w aucie szyby czyścić państwu.
3.00. Czas na balowiczy. – Cześć chłopaki, ale była impreza – wrzeszczy od progu Katarzyna. Ma krwistoczerwoną twarz, od mrozu czy od alkoholu? – My się znamy, od Janusza, no pamiętasz – szarpie za ramię Norberta Podgórskiego, który próbuje spisać jej dane. Po chwili stwierdza, że mnie też zna, z innej balangi. – Jezu – piszczy. – Stary mnie pogonił, bo powiedział, że jak mam kochanka, to mogę wychrzaniać. No to przyszliśmy. Nie, misiu!? Towarzyszący jej mężczyzna jest wyraźnie zmarznięty. Uspokaja swoją panią. – Ale dacie nam chłopaki dwójkę? Norbert zaczyna spokojnie tłumaczyć, że nie ma sal koedukacyjnych, ani tym bardziej pokoi. – Ani na godziny – mruczy pod nosem kierownik Janek. Obrażona Katarzyna, ciągnąc niższego o głowę partnera, wychodzi. Tacy jak oni nie zamarzają, bo wiadomo, że się "tych rzeczy" na ławeczce robić nie da w taki mróz. Pewnie znajdą kąt na pobliskim Dworcu Wschodnim.
A za chwilę powtórka z rozrywki: – Cześć chłopaki! – to Sylwester. Mimo familiarnego tonu na Skaryszewskiej pierwszy raz. – Przyjechałem z Łodzi, trzy dni się bawiłem, ale impreza się skończyła, a ja na klatce wylądowałem – wyjaśnia, przytupując dla rozgrzewki. – Jak lump, choć ja własną firmę mam. – Przyjmiemy nawet multimilionera – śmieje się personel.
3.30. Temperatura zbliża się do –30 st. Jedziemy na ogródki działkowe przy ciepłowni Wola. Samochód ledwo przekopuje się przez zaspy. Stop. Dalej nie pojedziemy, trzeba iść piechotą. Na śniegu świeże ślady. Prowadzą do jednego z domków. Drzwi obite z zewnątrz kocem. Wita nas szczekanie psa. W domku dość czysto. Butla gazowa nic nie daje, temperatura niewiele wyższa niż na zewnątrz. Mieszkają tu dwie osoby. Syn opatulony kołdrą i matka opatulona swetrem. Ma nie więcej niż 45 lat i całkiem siwe włosy. – Tu mamy psy i kury. Jak będzie źle, to poproszę o pomoc ciotkę. Mieszka na Mokotowie – mówi matka. Na działkach mieszkają od kilku lat, od kiedy wrócili z Bułgarii. – Chcieliśmy zarobić i znowu tam pojechać. Ale się nie udało.
Ślady na śniegu prowadzą kilkaset metrów dalej. Na działce malutki barak, furtka zamknięta na kłódkę. Przeskakujemy ogrodzenie. W budzie niemiłosiernie śmierdzi, wnętrze wygląda na niesprzątane od kilku lat. Żadnego ogrzewania, na podłodze butelki z zamarzniętą wodą. Gnieździ się tu młody człowiek. – Mieszkam tu dwa tygodnie. Wcześniej tu była koleżanka i to ona tak nabałaganiła – tłumaczy. Pokazuje swój barłóg: koc, śpiwór i kołdra. Strażnicy chcą go zabrać. – Nawet jak mnie siłą zawieziecie, to i tak zaraz tu wrócę!
Idziemy do samochodu. Musimy go pchać, z zaspy nie da się wyjechać. Jest tak zimno, że strażnikom zamarzają radia. Z krótkofalówki wciąż słychać meldunki innych załóg. Jedno zdanie powtarza się: "odmówił przyjęcia pomocy".
4.30. W końcu trochę spokoju. Czas, żeby się napić kawy, pogadać. Farelki grzeją na maksa. Mróz na dworze osiągnął apogeum. Marek zapala papierosa, Janek stuka na komputerze, Norbert uzupełnia statystykę. Porządek musi być nawet w mróz: imię, nazwisko, ostatni adres zamieszkania. Nie tylko dla miasta, które sponsoruje (choć co 10. bezdomny to warszawiak), ale i dla dobra samych lokatorów. – Ostatnio policja sprawdzała alibi podejrzanego o włam i my z czystym sumieniem mogliśmy powiedzieć: był, spał, nie wychodził. Tej nocy do noclegowni trafiło 270 pensjonariuszy. Pomocy medycznej wymagało 60. Na pytanie o koniec zmiany wybuchają śmiechem. Bo i Marek, który odwszawiał, i od kilkunastu godzin stojący w zimnym holu Norbert, i kucharz, i inni to wolontariusze.
– Z własnymi doświadczeniami w tej specyficznej branży – śmieje się Norbert. – Wychowankowie Kotana – jak z dumą podkreśla Janek. – I porypani pracoholicy – z uśmiechem kończy Marek. Ale to nie żart. Chodził kiedyś na terapię. Jeszcze jak robił witraże, bo jest grafikiem po krakowskiej ASP. Rzucił pracownię, bo zaczęła tłuc komercję. Namacał życiowe dno. Odbił się. Mieszka w schronisku, mówi, że ma wszystko, co trzeba. Janek jest po resocjalizacji. To robota, o której marzył. Doświadczenie zdobywał w markotowskim ośrodku na Marywilskiej w trudnym okresie po śmierci Marka Kotańskiego.
5.00. Dyspozytor podaje meldunek, że Izba Wytrzeźwień do 10.00 będzie zamknięta. Ktoś nie wytrzymał niskiej temperatury połączonej z alkoholem. Zmarł. Był w Warszawie jedyną ofiarą najmroźniejszej nocy. W noclegowni znów budzi się życie. Bezdomni zbierają się do wyjścia w miasto. Wrócą zanim zapadnie noc.
Luiza Łuniewska, Maciej Gajek