Niemoc
Coraz większe opóźnienia w budowaniu autostrad, stadionów, dworców i linii kolejowych nie są skutkiem pojedynczych pomyłek, niedopatrzeń czy niesolidności kontrahentów. To objawy poważnej choroby toczącej rząd Tuska od samego początku jego istnienia.
Choroba ta czyni go nieuchronnie coraz bardziej bezsilnym. Nie wyleczy się jej specustawami, powoływaniem sztabów kryzysowych, a już zwłaszcza sztorcowaniem niespełniających oczekiwań podwładnych. Najważniejsze pytanie brzmi: czy sam Tusk zdaje sobie sprawę z przyczyn kryzysu?
W pamiętnej komedii Stanisława Barei dyrektor wielkiego PRL-owskiego kombinatu indaguje swego totumfackiego: „z planem jak stoimy”? „No więc, jeśli chodzi o plan, to 90 proc.”… „Prawdę mi mów!” – napomina srogo dyrektor. „Prawdę, to… 70 proc.”. „Powiedziałem prawdę!” – upiera się dyrektor. Na co zakłopotany podwładny oznajmia: „Prawdę, no, prawdę, panie dyrektorze, to kto to może wiedzieć?”.
Takie dialogi mógłby spokojnie także dziś toczyć premier III RP ze swoimi ministrami, zwłaszcza tymi, którzy odpowiadają za stan finansów publicznych i za przygotowania do Euro 2012. Wiele wskazuje na to, że podczas gdy premier czaruje intensywnym PR-em społeczeństwo, jego podwładni robią to samo z nim. I że gdy premier powtarza ich zapewnienia, że problemy są przejściowe i zostaną rozwiązane, sam bierze je za dobrą monetę.
To oczywiście nic nowego, z zasady „po co babcię informować”, śmiał się już w latach 60. Wojciech Młynarski, a badane dziś przez historyków meldunki i raporty, które otrzymywał Gierek, stanowią doskonały zapis funkcjonowania mechanizmu upiększania na każdym szczeblu przeznaczonych dla przełożonych sprawozdań. Tusk jest jednak wobec manipulacji swoich podwładnych bardziej bezradny niż którykolwiek z premierów III RP. W ciągu kilku lat swoich rządów beztrosko zdemontował bowiem wiele mechanizmów i procedur rządzenia państwem. Z całą pewnością były to mechanizmy biurokratyczne, niesprawne, mówiąc najkrócej – bardzo dalekie od doskonałości. Ale brak jakichkolwiek mechanizmów okazuje się jeszcze gorszy.
Rządowa świnka skarbonka
Ten proces samoobezwładniania rządu nie był śledzony przez media, po części wskutek ich wierności własnemu hasłu „Tusku musisz”, wykluczającej dostrzeganie niedociągnięć faworyta, a po części dlatego, że zauważenie sprawy wymagało pewnych kompetencji. Trzeba być zawodowym księgowym, by zrozumieć, jakim horrendum były na przykład zapewnienia ministra obrony, że na poprawę uposażeń żołnierzy wykorzysta pieniądze, które nie zostały wydane w ubiegłym roku, plus trochę weźmie ze środków, które zamierza zaoszczędzić na zakupach sprzętu.
Dla nieksięgowych wyjaśnienie: rok budżetowy jest w finansowaniu wszelkich instytucji świętą zasadą, podobnie jak sztywny podział środków przeznaczanych na konkretne cele. Co nie zostało wykorzystane do końca roku, to przepada; co jest zapisane z przeznaczeniem np. na remonty, może być wydane tylko na remonty i na nic innego. Minister okazał więc publicznie kompletną ignorancję w sprawach absolutnie elementarnych. A nie był przecież wypadkiem odosobnionym. Istnym benefisem indolencji rządu stała się nagłośniona w mediach akcja zarządzonego przez premiera „szukania oszczędności” w budżetach resortów. Poszczególni ich szefowie dla przypodobania się zwierzchnikowi czym prędzej ogłaszali, że ograniczą wydatki o tyle lub tyle. Wszystko to było czczą gadaniną, bo zgodnie z prawem każda tego rodzaju decyzja musi być podjęta w drodze określonej procedury, tak zwanej blokady. Jeśli nie ma decyzji o zablokowaniu takich a takich środków, po prostu nie można ich nie wydać zgodnie z zapisanym w ustawie budżetowej
przeznaczeniem, jest to złamaniem prawa, za które odpowiedzialny urzędnik może być pociągnięty do odpowiedzialności.
W istocie więc rzekome oszczędności (jeśli nie były zupełnie wyssane z palca, jak np. w przypadku pochodzących z Unii miliardów na współfinansowanie autostrad, które rząd „zaoszczędził”, nie mając do nich żadnego prawa) polegały wyłącznie na niezgodnym z prawem, ale usankcjonowanym wolą premiera opóźnianiu realizacji finansowych zobowiązań ministerstw, co rodziło tylko chaos.
Spychologia stosowana
Chaos ten narastał i bez takich spektakularnych akcji. Większość ministrów Tuska, podobnie jak on sam, nie miała żadnego doświadczenia w zarządzaniu ani wiedzy o działaniu administracji publicznej. W procedurach, przepisach i regulaminach widzieli tylko niepotrzebne utrudnianie życia i spowalnianie decyzji. O ile jednak rząd PiS, diagnozując urzędniczy „imposybilizm”, próbował te procedury jakoś racjonalizować, porządkować czy usprawniać (bez większego powodzenia zresztą), o tyle Tusk wybrał drogę najłatwiejszą – po prostu machnął na nie ręką. Jego sposobem na problemy stały się osławione „bajpasy”: jeśli sprawa grzęźnie między biurkami, niech się za nią weźmie minister Boni albo ktoś inny. W pierwszej chwili sprzyjało to „popchnięciu” sprawy, ale długofalowo owocowało kompetencyjnym bałaganem, w którym nikt nie wie, kto za co odpowiada, oraz rozkwitem urzędniczej spychologii.
Drugim magicznym słowem obok „bajpasu” stała się „specustawa”. Zamiast ustalić i zlikwidować generalną przyczynę problemu decyzyjnego w pilnej aktualnie sprawie, zróbmy po prostu wyjątek. Kiedy miało się sejmową większość i wyćwiczone media, zawsze chętne, by oskarżyć znienawidzonego prezydenta o blokowanie słusznych starań rządu, pokusa zastępowania poważnej pracy doraźną łataniną była wielka. Gdy się zdobyło także i prezydenturę, stała się ona wręcz nieodparta.
Dopóki w takim zamieszaniu sprawy pozostają w rękach przygotowanych do określonych działań, rutynowanych urzędników, dopóty mechanizm zgrzyta, ale wciąż jakoś tam funkcjonuje. Jednak na wszystko nałożyła się inwazja do ministerstw nominatów władzy, kolegów, przyjaciół, ich rodzin. Znanym przykładem tego zjawiska, dzięki nagłośnieniu sprawy przez lewicę, stało się Ministerstwo Infrastruktury, w którym Cezary Grabarczyk zatrudnił co najmniej 40 osób na różne sposoby umocowanych w rządzącej partii. W ten sposób zbudował sobie niezwykle silną frakcyjną pozycję w rządzącym ugrupowaniu, gwarantującą mu „niezatapialność” bez względu na to, do jakiego stopnia rozłoży powierzone mu sprawy, ale zarazem desantem ignorantów do reszty zdezorganizował i tak nie najlepszą pracę resortu.
Można z różnych przesłanek wnosić, że Ministerstwo Infrastruktury jest raczej regułą niż wyjątkiem. Podobnie jak przypadek znalezienia przez ministra spraw zagranicznych stanowiska dla córki ministra finansów – wprost po szkole, bez jakiegokolwiek doświadczenia zawodowego, czy ujawniony przy okazji afery hazardowej angaż dla córki zaprzyjaźnionego z ministrem biznesmena. Zjawiskiem, o którym urzędnicy mówią niechętnie, ale występującym niemal wszędzie, stali się tak zwani „kadrowi”, zazwyczaj zajmujący mało eksponowane stanowiska członkowie „gabinetów politycznych”, przeważnie młodzi i bez żadnych zawodowych kompetencji ani doświadczeń, którzy nieformalnie w imieniu swego politycznego patrona decydują o awansach, nagrodach i rozdziale pracy: dla kogo trudna, niewdzięczna i gorzej płatna dłubanina, a dla kogo łakome kąski i atrakcyjne delegacje. Oczywiście według kryteriów „politycznych”.
Milczący sabotaż
Kibice partii użyją tu zapewne nieśmiertelnego argumentu, że przecież poprzednicy, że wszystkie liczące się siły polityczne mają tu coś na sumieniu. Tak, ale za rządów Tuska przekroczona została masa krytyczna niekompetencji, kolesiostwa, nepotyzmu, chaosu organizacyjnego i zupełnie jawnie demonstrowanego przez przełożonych, z samym premierem na czele, lekceważenia nudnej i pozbawionej PR-owskich walorów konkretnej pracy zamiast przedkładania ponad nią działań spektakularnych. Nieomylnym znakiem rozkładu administracji stało się zaniechanie w wielu ministerstwach rutynowanych spotkań, kolegiów i innego rodzaju operatywek, na których powinno się koordynować prace poszczególnych pionów czy zespołów. Wobec zarzucenia regulaminowych procedur na rzecz „bajpasów” straciły one sens. W efekcie zamiast drogą służbową nawet wysocy urzędnicy często dowiadują się o tym, co właśnie robią, z konferencji prasowych i wywiadów udzielanych przez szefa. Pogłębia to ogólny chaos i demoralizację, a wręcz skłania do milczącego
sabotażu przysłanych przez „kadrowych” (obdarzonych z reguły lepszymi od przeciętnej warunkami pracy) kolesiów władzy wedle zasady: jak są tacy mądrzy, zachowajmy swą wiedzę dla siebie, niech się pakują na miny, dobrze im tak.
Sygnałem alarmowym owego przekroczenia masy krytycznej, sygnałem, że sytuacja naprawdę jest już groźna dla realizacji podstawowych zadań państwa, były podsłuchy ujawnione w związku z aferą hazardową. Obraz urzędników Ministerstwa Skarbu szukających rozpaczliwie w Internecie jakiejkolwiek informacji o „katarskim inwestorze” powinien wstrząsnąć mediami i sceną polityczną w stopniu porównywalnym z taśmami Rywina. Tymczasem jedynym praktycznym wnioskiem, jaki z tej kompromitacji wyciągnął premier, było spacyfikowanie CBA, aby na przyszłość nikt już podobnych podsłuchów nie ujawnił.
O innych żenujących błędach rządu możemy więc wnioskować już tylko po ich skutkach. Jednym z najbardziej brzemiennych jest praktyczne zlikwidowanie portu w Świnoujściu i oddanie jego przeładunków portom niemieckim. Do ostatniej chwili rząd zapewniał, że, po pierwsze, Gazociąg Północny blokuje dla większych statków tylko jedno z dwóch podejść do portu, i to to, które praktycznie nie było używane, że, po drugie, Niemcy zadeklarowali gotowość zakopania rury głębiej w dnie, i wreszcie, że w ostateczności wyznaczy się po prostu nową drogę morską. Po fakcie okazało się, że rura blokuje w tym samym stopniu oba podejścia, zakopanie jej po tym, jak został puszczony gaz, jest technicznie niemożliwe, a wyznaczenie drogi morskiej, jeśli nawet rząd niemiecki – a tylko on może to zrobić, bo rzecz dotyczy jego wód terytorialnych –wystąpi o to do stosownej międzynarodowej komisji, wymaga spełnienia skomplikowanej procedury uzyskania zgody wszystkich państw bałtyckich, która w najlepszym nawet przypadku zająć musi ładnych
parę lat. Wszystko wskazuje na to, że premier i jego ministrowie po prostu nie zostali o tym przez podwładnych poinformowani. Podobnie jak nie poinformowano ich o dyplomatycznym problemie z tablicą w Smoleńsku odsłoniętą przecież w sposób uroczysty, w obecności przedstawicieli i lokalnych władz, i polskiego konsula. Tu zresztą minister Sikorski podczas półoficjalnego spotkania z dziennikarzami z beztroską godną swego szefa przyznał się, że o problemie powiedziano mu w ostatniej chwili, i co więcej, wydawał się to „niedociągnięcie” swych podwładnych rozumieć i usprawiedliwiać.
Również w przypadku, powtórzę swoje określenie, katastrofy posmoleńskiej zasługującej na osobne opisanie, widać wyraźnie, że w krytycznym momencie nie funkcjonowały żadne procedury działania, a premier wieziony przez rosyjskich gospodarzy na miejsce katastrofy nie miał żadnego wsparcia ani zaplecza, nie został nawet w podstawowym stopniu „zbrifowany” co do stanu prawnego, obowiązującej między Polską a Rosją umowy dwustronnej, konwencji chicagowskiej etc.
Dedukcja, nie redukcja
Niekiedy swoim zwyczajem starając się nadrobić wizerunkiem, premier potrafi się zupełnie otwarcie przyznać do swej kompletnej bezradności wobec chaosu, którym teoretycznie zarządza, bo wszak niczym innym nie było wyznanie, że „w kwestii redukcji biurokracji” niestety nic mu się nie udało. Czyli, mówiąc wprost, administracja rządowa jawi się premierowi jako nieokiełznany żywioł, na który po prostu nie ma on żadnego wpływu.
Nie chcę wdawać się w psychologizowanie, ale zaryzykowałbym tezę, że to pożalenie się nie było szczere. Istniejący stan rzeczy zdaje się odpowiadać osobowości Donalda Tuska, w której w szczególny sposób bezwzględność i przebiegłość groźnego drapieżnika łączy się z dziecięcą niedojrzałością, każącą uciekać przed problemami i odpychać od siebie sprawy nudne, nieatrakcyjne, nierokujące łatwego sukcesu. Sama myśl o trudzie administrowania po prostu go odrzuca.
Szczególnym paradoksem takiego sposobu rządzenia jest jednak to, że sytuacja wygląda tym gorzej, im bardziej na danej dziedzinie premierowi zależy i im więcej poświęca jej uwagi. Oznacza to bowiem więcej „bajpasów”, więcej nieprzytomnych nominacji, a zatem i więcej zgubnego w skutkach chaosu. Kryzys z budową stadionów i autostrad, wywołany wszak w oczywisty sposób brakiem należytego, fachowego nadzoru nad inwestycjami, jest tego najlepszym dowodem. A postawiony twarzą w twarz z problemem, przed którym już się uciec nie da, premier zaczyna się po prostu miotać. Być może jego PR-owcom wciąż wydaje się, że wypuszczenie do zaprzyjaźnionych mediów kolejnej opowieści z cyklu „Donald, jak się o tym dowiedział, był wściekły i okazał stanowczość” buduje jego pozytywny wizerunek jako męskiego, twardego przywódcy, mylą się jednak. Osobiście sądzę raczej, że zachowanie premiera, który nie potrafi się zdobyć na nic więcej niż ruganie swych pomagierów i zapowiadanie odpowiedzialnemu ministrowi, że „sam będzie zapier… z
łopatą” na podlegającej mu budowie, jest nieopisanie żałosne. Nie ma co naśladować Putina, którego podobnie traktowani podwładni mają powody naprawdę się bać, kiedy jest się tylko bezsilnym Donkiem, któremu współpracownicy po prostu pozwalają się wykrzyczeć, a potem dalej tylko pozorują pracę. Wiedzą wszak, że odkąd szef stał się zakładnikiem swojego wizerunku, w gruncie rzeczy nic im nie może zrobić. Zresztą gdyby nawet mógł im coś zrobić, gdyby nie tylko zrugał ministra, ale zgoła wydobył przed kamerą colta i rozwalił mu publicznie głowę, budowa stadionu od tego nie będzie prowadzona sprawniej.
Pozostaje więc tylko robienie dobrej miny, zapewnianie, że wszystko idzie dobrze, i podtrzymywanie pozorów, wedle starej PRL-owskiej metody „oddamy w terminie, a usterki się poprawi potem”. Ale to droga donikąd.
I, co najważniejsze, wydaje się, że Tusk jest już bardzo blisko jej celu.
Rafał A. Ziemkiewicz