Niemiecka dżuma, sowiecka grypa
Jakie były nastroje i postawy Polaków 65 lat temu, w okolicach 22 lipca 1944 r., gdy władze,
instalowane w Polsce przez Kreml, ogłosiły swój manifest?
22.07.2009 | aktual.: 22.07.2009 15:02
Zanim Stefan Kisielewski zaatakował na zebraniu literatów w 1968 r. „dyktaturę ciemniaków”, najpierw podsumował święto 22 Lipca: „Defilady, pochody, salwy armatnie. Ale nikt nie pamięta, że Manifest lipcowy jest drukiem niecenzuralnym. On się nigdzie nie pojawia. Cenzura by go nie puściła”. I miał rację. Manifest Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego (PKWN) – datowany 22 lipca 1944 r. – rzadko wykorzystywany był dla legitymizowania reżimu. Powodem był fakt, że Manifest, nazwany lipcowym, pozbawiony jakichkolwiek akcentów komunistycznych, zawierał obietnice, za których przypominanie mogło się trafić w Polsce Ludowej do więzienia. Zapowiadał wybory pięcioprzymiotnikowe, które nigdy później takowymi nie były. Deklarował uroczyście przywrócenie wszystkich swobód demokratycznych, wolność zrzeszania się w partiach politycznych, związkach zawodowych, wolność prasy. Jednak prawo do zrzeszania się w wolnych związkach zawodowych robotnicy wywalczyli dopiero w sierpniu 1980 r. Jeśli chodzi o pozostałe wolności
obywatelskie, to Polacy mogli się nimi cieszyć dopiero od 1989 r. Wedle Manifestu inicjatywa prywatna, „wzmagająca tętno życia gospodarczego”, miała znaleźć poparcie państwa, ale niecałe trzy lata później ruszyła tzw. bitwa o handel, z której konsekwencjami Polacy zmagali się aż do wprowadzenia planu Balcerowicza. Manifest obiecywał zniesienie kontyngentów, „zabierających chłopu całą jego krwawicę”, oraz wprowadzenie tylko „na czas wojny” świadczeń w naturze. Na ich likwidację polscy chłopi musieli czekać do 1972 r.
Mówiąc dzisiejszym językiem, Manifest PKWN, poza jednym fragmentem, który mówił o sojuszu z ZSRR, okazał się wielką polityczną ściemą. Nie odbiegał specjalnie od tego, co wysuwały inne ugrupowania polityczne w kraju i na emigracji. Wzywał do budowy „wielkiej słowiańskiej tamy” w celu przeciwdziałania naporowi „germańskiego imperializmu”, także do zjednoczenia narodu. Ale prawdziwym wrogiem, którego należało demaskować i unicestwić, byli „grabarze Polski”, „sanacyjno-ozonowi szalbierze”, „zdrajcy narodu”, „podli agenci hitleryzmu”, „rozrabiacze frontu narodowego”. Manifest kończył się zawołaniem: „Niech żyje Polska Wolna, Silna, Niepodległa, Suwerenna i Demokratyczna!”. Nagromadzenie tylu określeń o wymowie narodowo-wolnościowej świadczy o wyraźnym kompleksie polskich komunistów, jaki pozostał ich zmorą zresztą do końca, a mianowicie, że naród nie traktuje ich jako „swoich”, lecz widzi w nich narzuconą przez Wschód obcą dyktaturę.
Stosunek do ZSRR stanowił istotę politycznej i ideologicznej doktryny Polskiego Państwa Podziemnego związanego z rządem RP w Londynie, a pośrednio również określał polityczne myślenie dużej części społeczeństwa. Wpływ nań miały doświadczenia 17 września 1939 r. i nowsze, związane z odkryciem grobów w Katyniu. Propaganda niemiecka nie tylko poprzez ujawnienie prawdy o zamordowanych polskich oficerach usiłowała rozbudzić wrogość wobec nadciągającego ze Wschodu bolszewizmu. Niemcy byli przecież autorami i propagatorami hasła: „PPR [Polska Partia Robotnicza] – płatne pachołki Rosji”, które później żyło swoim życiem w postaci zwrotów „sługusy, zdrajcy, agenci Moskwy”. Z tych wszystkich powodów odbiór Manifestu w prasie konspiracyjnej był jednoznacznie negatywny. W komentarzach na jego temat nie unikano nawet ewidentnych zmyśleń i zakłamań. Druga strona odpowiadała „zaplutym karłem reakcji”. Z drugiej strony, pod wyznaniem Ireny Krzywickiej: „marzyłam o tym, żeby wpaść w ręce bolszewików, po tym, co się przeżyło
przy Niemcach” – skłonnych było podpisać się wówczas wielu. Wobec zbliżającej się Armii Czerwonej społeczeństwo polskie było więc rozdarte między nadziejami a lękiem o przyszłość. Z jednej strony wyczekiwano oswobodzenia spod okupacji niemieckiej, z drugiej strony niewielu było takich, którzy cieszyli się, że wyzwolenie przychodzi ze Wschodu. Nie wszyscy zresztą przeżywali lęk w podobnym stopniu. Większy udzielał się ludności zamieszkałej na terenach zagarniętych przez Związek Radziecki w 1939 r. Mniej bali się mieszkańcy centralnej i zachodniej Polski. W obliczu „niemieckiej dżumy” z dwojga złego lepsza była – jak się wydawało – „sowiecka grypa”.
Wyzwoliciele, uciekajcie w cholerę
Zajęcie Polski przez wojska radzieckie nastąpiło w dwóch turach. Pierwsza zakończyła się na linii Wisły w sierpniu 1944 r. Druga przypadła na styczeń i luty 1945 r., kiedy w efekcie błyskawicznej ofensywy zimowej wojska niemieckie wyparte zostały z pozostałych terenów Rzeczpospolitej. Polacy z autentyczną radością przyjęli wkroczenie Armii Czerwonej. Emocje te oddaje prywatny list wysłany z Parczewa w woj. lubelskim: „Najpierw dziękujmy Bogu i Matce Najświętszej o ocaleniu nas, a również Czerwonej Armii, że nas ocalili od tego wroga hitlerowskiego, bo gdyby się spóźnili o trzy godziny, to szatan hitlerowski był przyszykowany nas wszystkich spalić. Stała już benzyna i miasto, i bliższe wioski były obstawione germanami i tej nocy miał nas wszystkich spalić”.
Szybko jednak, po pierwszych kontaktach z żołnierzami radzieckimi, wdzięczność została wyparta przez niechęć, przerażenie, a później i nienawiść. 22 stycznia 1945 r. Maria Dąbrowska zapisała: „Minęły cztery dni pełne nerwowego napięcia, oczekiwania, nadziei, lęku. Wreszcie wszystko zapadło w jakąś odrętwiałą nudę”. Jednak lęk, wcześniej niewyraźny, zaczął gęstnieć. Początkowo związany z chaosem pierwszych dni, później, gdy armia stanęła, zyskał bardziej konkretne rysy.
Żołnierze Armii Czerwonej zaczęli budzić strach z dwóch powodów: represji politycznych oraz rekwizycji i kradzieży, które stały się prawdziwą zmorą ludności polskiej, zwłaszcza w pierwszym roku od zakończenia niemieckiej okupacji. W 1944 r. na ziemiach rdzennie polskich grabieże i rekwizycje rzadko rozpoczynały się już z chwilą „wyzwolenia” danej miejscowości. Na ogół następowały po pewnym czasie, gdy skończyły się kwiaty, przebrzmiały: „Hurra” i „Niech żyje!”. Armia Czerwona była źle wyekwipowana i źle zaopatrzona w prowiant, jej żołnierze często cierpieli głód i zimno. Dlatego wysyłanie w teren specjalnych ekip kontyngentowych pod dowództwem oficerów dla zebrania po wsiach żywności należało do sposobu prowadzenia wojny przez wojska ZSRR i było przez nie praktykowane na ziemiach polskich także po jej zakończeniu. Rekwirowane było również mienie państwowe. Maria Dąbrowska katalog negatywnych cech, jakimi obdarzano żołnierzy Armii Czerwonej, wzbogaciła jeszcze o: posępność i nieufność. W styczniu 1945 r.
zanotowała: „Zabrali już wszystkie konie, krowę, dwie świnie, sporo kur i jaj. Piją, zwłaszcza oficerowie, bardzo dużo wódki, którą sobie każą dawać szklankami. Są przy tym tak nieufni, że każą gospodarzom pierwszym próbować, co jest obrazą narodu polskiego, wśród którego nie było nigdy trucicieli. Są posępni, nieuprzejmi, nie ma w nich nic z ducha oswobodzicieli”.
Szczególnie częstym przedmiotem kradzieży były rowery oraz zegarki. Zwrot Dawaj czasy!, często wykrzykiwany podczas tego rodzaju incydentów, stał się jednym z symboli powojnia. Często przywoływany podczas rozmów Polaków miał ważne znaczenie psychologiczne – deprecjonował „niezwyciężonego sojusznika” i tym samym poprawiał narodową samoocenę. Stąd popularność wierszyka: „Bierzcie czasy i rowery/Uciekajcie do cholery”.
Kobieta napadnięta – prawdopodobnie w kwietniu 1945 r. – wspominała w liście: „Spotkało mnie dwóch Rusków i najpierw mnie zaatakowało o zegarek, że im mam dać zegarek, gdy im powiedziałam, że nie mam zegarka, to mi poczęli grozić, że mnie zastrzelą, jak im nie dam. I poczęli szukać wszędzie. Gdy go zaś nie znaleźli, to mi zabrali rower, pudełko z tytoniem i papierośnicę od papierosów i zaraz chcieli mi zabrać trzewiki z nogi i płaszcz; jak im tego płaszcza nie chciałam dać i trzewików, to powiedzieli, że mnie zastrzelą. Wtedy się zdecydowałam na wszystko i mówię do nich – niech strzelają, mnie jest wszystko jedno. Wtedy każdy po razie do mnie wystrzelił koło głowy, pomimo tego się nie zlękłam, gdy widzieli, że się nie boję, to mi dali spokój z tym odbiorem płaszcza i trzewików i kazali mi iść sobie”.
Lekarz i dyrektor szpitala w Szczebrzeszynie Zygmunt Klukowski zanotował w swoich dziennikach (które, po opublikowaniu, otrzymały w 1959 r. Nagrodę Historyczną „Polityki”): „Po południu ulice dość wcześnie opustoszały. Ludzie boją się pijanych bolszewików”. Miało to – należy sądzić – istotny wpływ na postrzeganie i Manifestu, i całego reżimu.
Kochamy, bo nienawidzimy
Nowe władze w jednej jednak sprawie grały z narodem na tej samej fali. Była nią nienawiść do Niemców. Legitymizacja na fundamencie antyniemieckości miała duże szanse powodzenia, ponieważ żywa była w społeczeństwie polskim pamięć zbrodni wojennych popełnionych przez okupanta. Stąd w Manifeście tyle fraz o „germańskich hordach” i „butnym prusactwie”. Pisanie „niemcy” małą literą było praktykowane nie tylko w państwowych drukach urzędowych, ale także w tekstach powstających z inspiracji opozycji związanej z obozem londyńskim. Wrogość i nienawiść były dominujące i powszechne. Uczucia te, wyrosłe z doświadczeń narodowych, napędzały chęć odwetu i zemsty. Zygmunt Klukowski zapisał pod datą 21 stycznia 1945 r.: „Wszyscy pragną wtargnięcia wojsk alianckich w głąb Niemiec, dotarcia do Berlina, całkowitego zniszczenia Niemiec i dokonania na nich zemsty. Zawieszenie broni w znacznym stopniu utrudniłoby przeprowadzenie krwawej zemsty, a ludzie pożądają przede wszystkim takiej”. Na przełomie listopada i grudnia 1944 r. w
Lublinie odbył się proces sześciu strażników z Majdanka. Wzbudził olbrzymie zainteresowanie i emocje. Pokazują to listy przejęte przez Cenzurę Wojenną. „Kochani Rodzice! Oglądałem i zwiedzałem fabrykę śmierci w Majdanku. Gdy to oglądałem to zgroza i zemsta ściska człowieka. Katów z Majdanka Polacy złapali. Dziś pierwsza rozprawa sądowa, a jutro druga. Jest ich 6-ciu. Tłumy ludzi domaga się śmierci dla tych katów”.
„Kochana Mamusiu! U nas jest teraz proces 6-ciu niemców, oprawców z Majdanka. Widziałem, jak ich prowadzili przez Krakowskie, łby mieli pospuszczane i tchórzliwy wzrok. Prowadzili ich na rozprawę sądową do Domu Żołnierza. Mam wrażenie, że ich powieszą publicznie. Ja bym ich powiesił nie za głowę, a za języki, żeby męczyli się dłużej”.
„Dzień dobry drogi Semen! Wczoraj zakończył się sąd i powiesili 5 »fryców«, którzy byli kierownikami na Majdanku i zabijali ludzi. Wczoraj o 2-ej godzinie powiesili ich. Możesz sobie wyobrazić co się tam działo. 10 tys. ludzi, krzyk, płacz ludzi, których rodziny zabito. Po prostu wyrywano się do nich. Chcieli ich rozszarpać na kawałki. Rozumie się, [że] do tego nie dopuszczono”.
Do linczów na Niemcach bądź volksdeutschach jednak wówczas dochodziło. Zdarzały się nawet przypadki bezczeszczenia zwłok. Masowo golono głowy kobietom oskarżonym o „sypianie z wrogiem”. Jeszcze w czerwcu 1945 r. grupa podziemia w okolicach Otwocka zgoliła włosy kilku kobietom, które „znajdowały się w zażyłych stosunkach tak z niemcami jak i obecnie z sowietami”. W niektórych miejscowościach, np. Olsztynie, zostały zorganizowane getta dla Niemców. Stygmatyzowano ich malując im na plecach swastyki, zmuszając do noszenia opasek.
Przekonanie, że zbrodnie hitlerowskie obciążają cały naród niemiecki, podzielali niemal wszyscy Polacy. Zgodni byli też co do tego, iż jedynym rozwiązaniem niemieckiego problemu jest wysiedlenie Niemców z granic Polski. W tym kontekście nie dziwi, że budowanie przez reżim społecznego poparcia na nienawiści do Niemców, a później tworzenie atmosfery narodowego zagrożenia ze strony odwiecznego wroga stało się motywem przewodnim propagandy. Z niezłym zresztą skutkiem. Zmora tymczasowości
Poza nienawiścią psycholog zbiorowy zdiagnozowałby również inną przypadłość. Poczucie tymczasowości, zawieszenia i niepewności to emocje, które odczuwała – choćby przez krótki czas – większość Polaków. Radość z końca wojny nie tylko nigdy nie poszybowała do poprzeczki entuzjazmu, jak na Zachodzie, np. we Francji, ale i szybko się skończyła. Przyszłość stanowiła ciągle dręczący znak zapytania. Miał rację Bolesław Piasecki, późniejszy szef PAX, gdy pisał w maju 1946 r.: „Podświadomość zbiorowa Polaków jest w stanie niepokoju”. Ze względu na cenzurę autor nie miał możliwości wymienić wszystkich przyczyn owego stanu. Było ich wiele. Większość wiązała się z konsekwencjami politycznymi, społecznymi i gospodarczymi wejścia Polski w orbitę Związku Radzieckiego. Nikt nie wiedział, czy rzekomo „łagodna rewolucja”, jak charakteryzował przemiany Jerzy Borejsza, szef koncernu wydawniczego Czytelnik, nie zamieni się w bardziej brutalną, czy – jak wieszczyło podziemie – Polska nie stanie się siedemnastą republiką rad. Nikt
nie wiedział, jak potoczą się losy Polski, bo o powrocie w stare przedwojenne koleiny nie było co marzyć.
Nastroje falowały. Gdy wybuchło powstanie w Warszawie, entuzjazm ogarnął wszystkich. Gdy upadło, zatriumfowało poczucie klęski. Gdy po negocjacjach w Moskwie w 1945 r. wrócił do kraju Stanisław Mikołajczyk, mając w kieszeni stanowisko wicepremiera i ministra rolnictwa, wydawało się, że jeszcze nie wszystko stracone. Istniały zresztą inne przesłanki, by tak myśleć, należały do nich przede wszystkim relatywnie duża swoboda w sferze kultury i względnie niewielki nacisk ideologiczny. Wystąpienie Churchilla w marcu 1946 r. w Westminster College w Fulton z frazą o „żelaznej kurtynie” kazało myśleć, że Zachód zostawił nas na pastwę Sowietów. Jednak u niektórych rozbudziło nadzieję na III wojnę światową.
Do lipca 1946 r. plotki o rychłym wybuchu konfliktu zbrojnego między Anglosasami a Związkiem Radzieckim pojawiły się bodaj kilkanaście razy. Widziano już ponoć wznoszenie fortyfikacji przez Armię Czerwoną. Podawano daty lądowania desantu II korpusu Andersa w Szczecinie. Pięć razy bodaj miało wybuchnąć powstanie „ludzi z lasu”. Nadzieja na odmianę losu mieszała się z niepewnością, co jeszcze bardziej potęgowało tymczasowość. Przed referendum 30 czerwca 1946 r. z każdym kolejnym dniem rosło społeczne napięcie. Z okazji narodowego święta 3 maja w wielu ośrodkach miejskich doszło do antyreżimowych protestów i demonstracji, które najbardziej gwałtownie potoczyły się w Krakowie. 4 lipca miał miejsce antysemicki pogrom w Kielcach. Kolejny wzrost napięcia, mierzony liczbą najróżniejszych plotek, wzrostem ceny dolara i panikami rynkowymi poprzedził wybory ze stycznia 1947 r. Jakby powiedział Zygmunt Bauman – powojenna płynność.
Dodatkowe poczucie braku stabilizacji i lęku odczuwali ci, którzy osiedlili się na ziemiach poniemieckich. Niemcy mogli wrócić, a tęsknota za Wilnem i Lwowem podsycała nadzieję na powrót na tereny na wschód od Bugu. Nic dziwnego, że na ziemiach zachodnich i północnych wielu chłopów wahało się, czy orać i siać, skoro nie mieli pewności, czy przyjdzie im zbierać owoce swojej pracy. Niektórzy aż do początków lat 70. nie inwestowali w swoje gospodarstwa, nie remontowali budynków, bojąc się powrotu poprzednich gospodarzy. W bliski kontakt ze zmorą tymczasowości weszła większość tych, którzy otrzymali w tym czasie ziemię zarówno poniemiecką, jak również na mocy reformy rolnej. Nie tylko władze ociągały się z przyznaniem aktów własności, to jeszcze podziemie podsycało lęk przed kolektywizacją. Polacy, którzy przeżyli radziecką okupację w latach 1939–1941, wiedzieli, czego się bać. Obawy żywili również prywatni przedsiębiorcy. Nacjonalizacja gruntów w Warszawie oraz przyjęta w styczniu 1946 r. uchwała o
nacjonalizacji większego i średniego przemysłu nie stanowiła najlepszego prognostyka na przyszłość.
Po wojnie jak na szpilkach żył praktycznie każdy właściciel mieszkania. Z powodu zniszczeń, zwłaszcza w Warszawie, Gdańsku, Poznaniu i w tysiącach mniejszych miejscowości, oraz konieczności repatriacji ludności miast, które weszły w skład republik radzieckich (m.in.: Lwów, Wilno, Grodno), w miastach panowało trudne do wyobrażenia zagęszczenie. W związku z rozlokowywaniem jednostek Armii Czerwonej radzieckie komendantury przejmowały całe kwartały, osiedlając w nich żołnierzy i oficerów. Trudności mieszkaniowe powodowały, że władze niektórych miast (m.in. Krakowa, Bydgoszczy) przyjęły nawet uchwały o przymusowym przesiedleniu części swoich mieszkańców. Po mieszkaniach chodziły specjalne grupy z urzędów kwaterunkowych sprawdzające, czy przypadkiem nie zamieszkuje ich zbyt mała liczba osób. Na gwałt szukano sublokatorów, najlepiej z kręgu najbliższej rodziny. Potęgowało to nerwowość i nastroje panikarskie.
Zmora tymczasowości dotyczyła również pieniędzy. Ich niespodziewana wymiana w styczniu 1945 r. (można było wymienić okupacyjne pieniądze tylko do 500 zł na osobę i to tylko przez ograniczony czas) wywołała popłoch. Nie tylko setki tysięcy osób straciło swoje oszczędności, to jeszcze wszyscy zostali zmuszeni przez kilka miesięcy do handlu wymiennego, brakowało bowiem gotówki. Wymiana podważyła zaufanie do państwowych instytucji finansowych oraz do nowej złotówki, utrudniając zakorzenienie w nowej rzeczywistości.
Niefortunne dla Polski zakończenie II wojny zakwestionowało dotychczasowe role społeczne, rozwiało plany i nadzieje. Nie wszyscy potrafili sobie z tym wszystkim poradzić. Poszukiwali winnych.
Na śmierć i życie
W 1944 i 1945 r. Polacy byli podzieleni jak nigdy dotąd. Wyobraźmy sobie, że przeprowadzamy wśród nich sondaż opinii – marzenie każdego historyka – i pytamy ich o preferencje wyborcze, w kim pokładają największe zaufanie, jak oceniają Manifest PKWN. Zapewne największym poparciem cieszyliby się londyńczycy i Armia Krajowa. Jednak w tej grupie elektoratu też przebiegały wewnętrzne podziały. Jedno skrzydło stanowili liberałowie albo – jak nazywała ich Krystyna Kersten – kapitulanci, dla których ważne były przedwojenne ideały demokratyczne i lewicowe, a którzy skłonni byliby pójść na pewien kompromis z komunistami. Liberałowie nawet podpisaliby się pod Manifestem, gdyby wyrzucić z niego ustępy świadczące o serwilizmie wobec ZSRR. Drugie skrzydło, niezłomnych, nie uznawało żadnych kompromisów, Manifest oceniając jako „sowiecką sztuczkę”. Ci uważali, że należy bądź trwać w gotowości w „antrakcie między wojnami”, bądź dalej walczyć. Jako ilustrację dramatyzmu wyborów, przed jakimi stanęli Polacy, może posłużyć list
jednego z żołnierzy podziemia, wysłany w maju 1945 r.: „Może to mój ostatni list. W imię Boga za wiarę i ojczyznę, nie martwcie się o mnie raz na zawsze, ale za ojczyznę potrafimy umrzeć, bo już tak daleko jest, że krew pomiędzy Ruskimi a nami się leje i pójdziemy z bagnetami na karabinie do Moskwy i odkryjemy Lwów i Katyń. Nie rzucim ziemi skąd nasz ród tak nam dopomóż Bóg, do krwi ostatniej z żył i bił pogana, zawsze w tył, my jesteśmy przy AK i żegnam was wszystkich. Może to już ostatni raz, nie wiem”.
Obóz pod sztandarem czerwonej flagi, popierający Manifest, początkowo skupiający garstkę zwolenników, powoli rósł w siłę. Przypomnijmy, że relatywnie szybko PPR osiągnęła 400 tys. członków. Możemy nazywać ich sprzedawczykami, komunistami, ukąszonymi, choć w ten sposób uprościmy motywy ich akcesu. Byli wśród nich i realiści, i zafascynowani „zwycięską Armią Czerwoną”, i wreszcie tacy, którzy mieli silne przekonania klasowe: przedwojenni fornale i biedniejsi chłopi, a także część robotników. Listy chłopaków z MO lub KBW jadących na akcję przeciwko „bandytom” z AK pokazują, że tu wojna szła na śmierć i życie.
Była jeszcze trzecia grupa, milionowa, mniej zainteresowana polityką, ale oczekująca spokoju i stabilizacji, borykająca się z trudnościami codzienności, których po wojnie nie brakowało. Ta stanowiła większość.
Marcin Zaremba