Niemcy grają ostro. Zasada "pieniądze za praworządność" coraz bliżej
Niemcy przedstawiły propozycję dla zasady "pieniądze za praworządność". Kompromis budżetowy może nie spodobać się w Polsce i na Węgrzech. Istnieją obawy, że Warszawa i Budapeszt będą chciały storpedować propozycję.
Lipcowy szczyt UE zgodził się na powiązanie wypłat z unijnej kasy z przestrzeganiem praworządności przez poszczególne kraje Unii. Ale różnice interpretacyjne co do tych ustaleń (z premierami Polski i Węgier z początku twierdzącymi, że reguła "pieniądze za praworządność" zupełnie przepadła) błyskawicznie przeniosły się na poziom prac legislacyjnych w Unii. Dość ogólnie sformułowaną decyzję polityczną szczytu UE trzeba bowiem przełożyć teraz na język unijnego rozporządzenia, które musi uzgodnić Parlament Europejski oraz unijni ministrowie w Radzie UE.
Niemcy grają ostro. "Pieniądze za praworządność" bez czekania na Warszawę?
Niemcy, które w tym półroczu kierują Radą UE, chcą w najbliższych dniach oficjalnie przedstawić swój projekt rozporządzenia "pieniądze za praworządność", którego wstępną - rozesłaną dziś do unijnych stolic - wersję udało nam się już poznać. Ten dokument jest dowodem, że Berlin - choć takie w Brukseli były z początku nadzieje - postanowił zaproponować reformę bez uprzedniego przyzwolenia od wszystkich krajów Unii. Ostatnie tygodnie pokazały, że na tym etapie nie da się bowiem uzyskać zgody Polski i Węgier. Oba kraje trwają przy opinii, że szczyt UE zgodził się tylko na zupełnie "bezzębną" warunkowość praworządnościową.
Jeśli Niemcy uzyskają w Radzie UE szeroką większość dla swej propozycji, to bez czekania na Warszawę i Budapeszt podejmą rokowania z Parlamentem Europejskim. I dopiero przy ich finale okaże się, czy Polska i Węgry ugną się pod presją reszty UE.
Aleksandra Kwaśniewska jak Kinga Duda? Były prezydent o jej uwagach. "Były dla mnie ważne"
Niemcy z propozycją. "Pieniądze za praworządność" z hamulcem?
Niemiecki projekt bazuje na praworządnościowym dokumencie Komisji Europejskiej z 2018 r., ale - zgodnie z wytycznymi z lipcowego szczytu UE - rezygnuje z zasady, że wnioski Komisji o zawieszenie (lub nawet obcięcie) funduszów wchodzą w życie prawie automatyczne - o ile nie zostaną zablokowane przez co najmniej 15 z 27 krajów UE reprezentujących 65 proc. ludności Unii. Wedle nowej wersji, to Rada UE musi zaakceptować wniosek Komisji, co - choć niemiecki projekt na razie nie precyzuje rodzaju wymaganej większości - zwykle odbywa się głosami co najmniej 15 krajów z 65 proc. ludności.
Ponadto kraj, nad którym zawiśnie groźba zawieszenia wypłat, miałby prawo proszenia o dyskusję na ten temat na szczycie UE, ale taka zwłoka miałaby trwać nie dłużej niż trzy miesiące. Jednak taki "hamulec bezpieczeństwa" nie oznaczałby rezygnacji z głosowania w Radzie UE i odesłania wniosku Komisji do jednomyślnej zgody premierów bądź prezydentów na szczycie UE, choć taką interpretację "pieniędzy za praworządność" w lipcu forsowała Polska.
Niemcy a "pieniądze za praworządność". Czy projekt "dwuzapalnikowy" ma szanse?
Wielu europosłów domaga się jak najszerszego zastosowania reguły "pieniądze za praworządność" w zawieszaniu (lub nawet obcinaniu) wypłat nie tylko za niszczenie niezawisłego sądownictwa, ale i np. uderzanie w wolność mediów. Krytycy tak stanowczego - a przede wszystkim mniej realistycznego - podejścia Parlamentu Europejskiego nazywają takie plany europosłów próbą wprowadzania "nowego artykułu 7 z realną groźbą kary" w przeciwieństwie do traktatowej procedury, która teraz wobec Polski czy Węgier sprowadza się do politycznego grillowania z sankcjami obwarowanymi wymogiem jednomyślnej i nieosiągalnej zgody całej reszty krajów Unii. - To jasne, że mechanizm praworządnościowy w budżecie UE nie może być procedurą określoną w art. 7 na inny sposób. Celem jest ochrona budżetu UE i po raz pierwszy ukaranie naruszeń praworządności przy korzystaniu ze środków budżetowych - powiedział jednak w ub. tygodniu Michael Claus, ambasador Niemiec przy UE.
Z drugiej strony Judith Varga, węgierska minister sprawiedliwości, przekonywała w zeszłym tygodniu w Brukseli, że nowe przepisy powinny polegać - to jednak nie byłaby żadna nowość - po prostu na strzeżeniu budżetu UE przed korupcją. Niemiecki minister Michale Roth polemizował, że jednak na lipcowym szczycie UE uzgodniono coś znacznie więcej.
Niemiecki projekt rozporządzenia jednoznacznie wskazuje, że chodzi "naruszenia zasad państwa prawa", choć - jak ujmuje to jeden z brukselskich ekspertów - jednocześnie wprowadza "zasadę dwuzapalnikową". Po pierwsze, przesłanką dla wniosku Komisji o zawieszenie lub obcięcie wypłat byłoby naruszenia praworządności. Po drugie, pierwsza przesłanka musiałby zastać wsparta wykazanymi przez Komisję "elementami faktycznymi", czyli dowodami, że praworządnościowe naruszenia np. na Węgrzech lub w Polsce "bezpośrednio" rzutują na właściwe zarządzanie funduszami unijnymi (w tym dotacjami i pożyczkami z Funduszu Odbudowy) oraz na interesy finansowe Unii. Obecnie ten drugi zapalnik byłyby bardziej ryzykowny dla Węgier, gdzie krytycy rządów Viktora Orbana zarzucają władzy nadużycia z funduszami UE.
Niemcy w pułapce. "Pieniądze za praworządność" a szantaż ze strony Polski i Węgier
Do zatwierdzenia rozporządzenia "pieniądze za praworządność" teoretycznie wystarczy większościowe głosowanie w Radzie UE, ale Polska i Węgry ostrzegają, że mogą zablokować Fundusz Odbudowy (750 mld euro, w tym 390 mld euro w dotacjach), jeśli to rozporządzenie będzie niezadowalające dla Warszawy i Budapesztu. Takie szantażujące "podejście pakietowe" jest możliwe, bo do startu Funduszu Odbudowy trzeba gwarancji finansowych ze strony wszystkich 27 krajów Unii, a również w Polsce i na Węgrzech na taką ratyfikację muszą zgodzić się parlamenty krajowe.
Czy oba kraje nie blefują? Polska dyplomacja w tej sprawie jest nadal cichsza od Węgrów, którym pozwala wykonywać "brudną robotę", co u niektórych w Brukseli rodzi nadzieje, że Polska ostatecznie przełknie "pieniądze za praworządność", by samej zacząć czerpać z odblokowanego Funduszu Odbudowy. A wtedy do przekonania pozostałyby "tylko" Węgry.
Niemiecki projekt jest "za słaby", by spełnić oczekiwania wyrażone w sierpniu przez szefów głównych frakcji Parlamentu Europejskiego. Ale niemiecka prezydencja ma nadzieję, że europosłowie też trochę blefują i pójdą na kompromis. Tyle że to nie jest jedyny problem, bo Parlament Europejski żąda też poważnego zwiększenia budżetu na lata 2021-27 ustalonego na 1074 mld euro przez lipcowy szczyt UE. Europoselskie priorytety negocjacyjne składają się teraz na dodatkowe 113 mld euro, co sprawiło, że także unijny "klub oszczędnych" (Holandia, Austria, Szwecja, Dania, Finlandia) zapowiada, że odblokuje Fundusz Odbudowy dopiero, gdy pozna kształt budżetu 2021-27.
Źródło: "Deutsche Welle"