Niejasne okoliczności śmierci Kadafiego. Kto na niej zyska?
Na wieść o zbiciu Muammara Kadafiego niektórzy Libijczycy tańczyli ze szczęścia. Czy śmierć dyktatora przyniesie upragniony spokój w kraju? Według Jerzego T. Leszczyńskiego, nowa wojna może się dopiero zacząć. Różne grupy rebeliantów będą chciały dla siebie jak największy kawałek "tortu władzy", a wśród nich są islamiści związani z Al-Kaidą. Zemstę poprzysiągł także syn Kadafiego, Saif al-Islam.
Śmierć Muammara Kadafiego pod jego rodzinną Syrtą to bez wątpienia korzystny obrót wydarzeń dla powstańczej Libijskiej Rady Narodowej (LRN). Bez względu na to, jak faktycznie zginął były libijski dyktator (od ran, jak głosi oficjalne stanowisko, czy też - jak wieść gminna niesie - zastrzelony z zimną krwią przez powstańców), jego eliminacja daje szansę na uniknięcie niekorzystnego dla nowych władz scenariusza irackiego. Warto przypomnieć, że w Iraku wiosną 2003 r. obalony Saddam Husajn zdołał uciec z Bagdadu i jeszcze przez osiem miesięcy ukrywał się przed amerykańskim pościgiem.
Zobacz również: "To ja zabiłem Kadafiego. Mam dowody" - film
W tym czasie stał się ikoną, symbolem i bohaterem dla żywiołowo tworzącego się nacjonalistycznego ruchu oporu, choć najpewniej nie kierował ani nawet nie nadzorował w sensie ogólnym działań zbrojnego podziemia. Ten krótki czas, gdy iracki dyktator przebywał wciąż na wolności, był jednak kluczowy dla okrzepnięcia oporu przeciwko Amerykanom i stał się jedną z przyczyn późniejszych kłopotów USA w Iraku.
Nie można wykluczyć, że w Libii byłoby podobnie. Teraz, gdy zabrakło już dawnego dyktatora - naturalnego lidera i głównego symbolu oporu przeciwko "nowemu ładowi" - wielu jego zwolenników zaniecha zapewne dalszej walki, jako już całkowicie beznadziejnej. Wciąż jednak można się obawiać, że znajdą się i tacy nieprzejednani, "twardogłowi" stronnicy dawnego reżimu, którzy do samego końca walczyć będą z nowymi władzami. Tym samym, nie sposób z całą pewnością wyrokować, że śmierć Kadafiego to ostateczny cios zadany wszystkim siłom w Libii, które marzą o odrestaurowaniu dawnego ustroju i powrocie do władzy.
Nie potwierdziły się również doniesienia o pojmaniu Saifa al-Islama, syna Kadafiego, uważanego powszechnie za jego następcę. Stał się on spadkobiercą "sprawy", za którą "walczył i zginął" libijski dyktator. Z perspektywy LRN kluczowe jest więc obecnie schwytanie lub zabicie wszystkich potencjalnych charyzmatycznych liderów przyszłej post-kadafistowskiej partyzantki. Jakikolwiek ruch oporu wobec nowych władz w Libii, odwołujący się do sentymentów i symboliki ery Kadafiego, będzie bowiem znacznie słabszy (a więc łatwiejszy do likwidacji) bez najbliższych krewnych zabitego dyktatora na czele.
Spory między klanami
Śmierć znienawidzonego satrapy jedynie w niewielkim stopniu zmieni sytuację polityczną i społeczno-ekonomiczną w nowej Libii. Tu głównymi determinantami wciąż są narastające różnice i napięcia ideologiczno-polityczne pomiędzy poszczególnymi siłami i środowiskami oraz grupami etnicznymi wchodzącymi w skład szerokiego obozu dotychczasowej rebelii. Szczególnie niepokojące są w tym kontekście nasilające się animozje pomiędzy arabską większością a Berberami. Ci ostatni, walnie przyczyniwszy się do zajęcia Trypolisu pod koniec sierpnia br. i kontrolując dziś militarnie trzecią część stolicy, poszerzają katalog swych politycznych żądań i postulatów pod adresem LRN. Spotyka się to z coraz większą irytacją i zniecierpliwieniem ze strony Arabów.
Problemem są także waśnie klanowe i plemienne. Jeszcze kilka miesięcy temu większość zachodnich "ekspertów" z uporem twierdziła, że po dekadach trwania w Libii procesów industrializacji i społecznego eksperymentu pod tytułem "Dżamahirija Ludowo-Socjalistyczna" w kraju tym niemal całkowicie zlikwidowano stary, tradycyjny system społeczny oparty o więzy klanowo-plemienne. Obecnie widać, jak bardzo mylne były te opinie. Dynamika plemiennego układu sił miała bodaj większy wpływ na przebieg działań zbrojnych na frontach libijskiej wojny domowej niż liczba posiadanych przez obie strony żołnierzy, czołgów czy rakiet. Dość wspomnieć, że jedną z ważniejszych przyczyn opóźniania przez siły LRN decydującego szturmu na ostatnie bastiony oporu lojalistów (Bani Walid i Syrtę) było przedłużanie się skomplikowanych negocjacji z lokalnymi starszyznami plemiennymi, w celu uniknięcia walki i związanych z nią ofiar, rodzących późniejsze animozje i rodowe wendety.
Wielomiesięczna krwawa i brutalna wojna domowa odnowiła i podsyciła niestety wiele animozji międzyklanowych, często sięgających jeszcze swymi początkami zamierzchłych dziejów, a w czasie rządów Kadafiego skrywanych lub załatwianych po cichu. W chaosie rewolucji i jej następstw klany jawią się ponadto wielu Libijczykom jako jedyne ostoje ładu i stabilności społecznej. Nie ma wątpliwości, że czynnik plemienny mieć będzie w najbliższym czasie istotne znaczenie dla kształtowania się sytuacji w Libii.
"Dania kwi"
Pełni obrazu aktualnych wydarzeń w Libii dopełnia niepokojący element w postaci silnej pozycji islamistów. Dopiero dziś, u schyłku rewolucji libijskiej, widać, jak ważną rolę, zwłaszcza militarną, odegrali oni w zwycięstwie powstania. To właśnie oddziały powstańcze złożone z islamskich radykałów i dowodzone przez członków Libijskiej Islamskiej Grupy Zbrojnej (blisko związanej z Al-Kaidą) zatrzymały w krytycznych chwilach marsz sił Kadafiego na Bengazi i Tobruk, ratując w ten sposób rewolucję. Później to właśnie islamiści, jako najlepiej wyszkoleni (zresztą bardzo często w obozach Al-Kaidy w Pakistanie lub Jemenie) i najlepiej obyci z bronią, ponosili główny ciężar walk z siłami Kadafiego. Wreszcie na koniec - wraz z Berberami - zajęli w sierpniu br. Trypolis, ostatecznie przechylając szalę zwycięstwa w wojnie na stronę rebelii. Dziś żądają od LRN spłaty tej "daniny krwi", domagając się udziału w przyszłych władzach adekwatnego do ich wkładu w wysiłek rewolucyjny i potencjału militarnego. A dysponują
znaczącymi siłami, kontrolującymi wiele kluczowych regionów i miejsc w kraju. W samym Trypolisie mają ponoć w swych rękach niemal 25% obszaru miasta, co może okazać się najskuteczniejszym argumentem przetargowym w negocjacjach politycznych prowadzonych z LRN.
Obecnie, gdy zniknął już wspólny wróg dla wszystkich sił i środowisk tworzących dotychczas obóz rebeliancki, należy spodziewać się przyspieszenia procesu jego rozpadu. Proces ten trwa już zresztą od pewnego czasu. Jednym z jego ważniejszych przejawów jest opóźnienie w formowaniu rządu tymczasowego, który miałby przejąć władzę w kraju do czasu wyborów parlamentarnych. Podane oficjalnie wyjaśnienia takiego stanu rzeczy (trwanie walk z siłami dawnego reżimu) to oczywiście jedynie wybieg propagandowy, mający zamaskować zażartą walkę o wpływy i władzę za kulisami LRN.
Gdzie każdy ma broń...
Teraz, gdy walki - przynajmniej te o dużej skali - już się w zasadzie skończyły, ugrupowania i siły tworzące obóz rebeliancki zaczną z jeszcze większą intensywnością zabiegać o urwanie jak największego kąska z tego "tortu władzy", jaki zdobyły w kraju. Istnieje niestety spore ryzyko, że przy tej okazji siła argumentów bardzo szybko zostanie zastąpiona argumentami siły. Tym bardziej, że dziś w Libii praktycznie każdy ma broń. Akcja jej odbierania cywilom przez struktury podległe LRN kuleje, podobnie jak zabezpieczanie niesplądrowanych jeszcze do końca magazynów dawnej armii Kadafiego. Głośno niedawno było w tym kontekście o kilku tysiącach przenośnych rakiet przeciwlotniczych, które gdzieś "zniknęły" w chaosie wojny domowej. A nikt nawet nie próbuje oszacować, ile przy tej okazji "zapodziało się" kałasznikowów, karabinów czy zwykłych pistoletów.
Jest więc prawdopodobne, że przynajmniej część z ugrupowań wchodzących w skład libijskiej rebelii - jeśli poczuje się pominięta lub choćby niedoceniona przy podziale władzy w kraju - może podjąć próbę wywalczenia (w dosłownym tego słowa znaczeniu) mocniejszej pozycji. Eskalacja tego typu konfliktów mogłaby poważnie zagrozić stabilizacji i odbudowie kraju, a w najgorszym przypadku doprowadzić wręcz do nowej wojny domowej. Scenariusz taki oznaczałby zaś prawdziwą "somalizację" Libii i jako taki byłby najczarniejszym koszmarem dla Zachodu.
Jerzy T. Leszczyński dla Wirtualnej Polski