"Nie tylko bogacze w ferrari..." Marcin Prokop komentuje wypadek na Słowacji

Tragedia, która wydarzyła się na Słowacji, stała się głośna, bo uczestniczyły w niej drogie auta, a za ich kierownicami siedzieli domniemani bogacze, którzy z publicznej drogi uczynili sobie prywatny tor wyścigowy. Łatwo jest z takiego połączenia wykreować nośną, medialną historię - komentuje dla WP Marcin Prokop, dziennikarz motoryzacyjny, współautor programu Automaniak.

"Nie tylko bogacze w ferrari..."  Marcin Prokop komentuje wypadek na Słowacji
Źródło zdjęć: © East News | BARTOSZ KRUPA

Zapominamy, że podobne dramaty rozgrywają się na polskich drogach codziennie, w ciągu roku odbierając życie kilku tysiącom osób. Tyle, że zamiast ferrari i porsche biorą w nich udział służbowe skody, z których przedstawiciele handlowi wyciskają ostatnie soki, siedząc niecierpliwie na zderzakach innych aut. Stuningowane stare golfy z naklejkami "lubię zapie...ć", poskładane na ślinę i sznurek, za kierownicami których siedzą niedoszli kierowcy rajdowi, testujący granice swoich możliwości - niestety mizernych, jak się często okazuje.

Przepisowo sunące, grzeczne czerwone yariski, prowadzone jednak ręką tak niepewną, że potrafią zaskoczyć innych gwałtownym i niespodziewanym manewrem. Drogie, nowe, wyleasingowane beemki i merole, których kierowcy na autostradzie uznają, że wszystkie auta zajmujące lewy pas z prędkością niższą niż 180 na godzinę, robią to bezprawnie, więc należy zgonić je błyskaniem światłami, ewentualnie za wszelką cenę wyprzedzić po prawej, a następnie w ostatniej chwili wcisnąć się przed kogoś, zmuszając go do awaryjnego hamowania.

Sami zróbcie rachunek sumienia

Nie jest moim celem powielanie stereotypów, tylko podkreślenie, że nie ma jednej grupy, jednego typu kierowcy, który miałby monopol na głupotę na drogach. Wszyscy jesteśmy po trochu winni, a oburzając się na bananowego synka bogatego tatusia z żółtego ferrari, zbyt łatwo zapominamy (w tym niżej podpisany) o własnych, codziennych grzechach za kierownicą. Może warto zrobić przy tej okazji rachunek sumienia?

Policja od lat powtarza jak mantrę, że "wszystkiemu winna jest nadmierna prędkość". Jednak w mojej ocenie, jako kierowcy, który przejeżdża wiele tysięcy kilometrów rocznie, największym problemem na polskich drogach jest nieprzewidywalność. Nie rozgrzeszam nikogo z łamania przepisów ale mniejszym zagrożeniem jest ktoś, kto w sprzyjających warunkach, typu pusta prosta droga, okazjonalnie przekracza prędkość, zachowując jednak zdrowy rozsądek i maksymalną ostrożność, niż drogowy cwaniak-psychopata, który skacze bez kierunkowskazów między pasami, wyprzedza poboczem, bus-pasem na podwójnej ciągłej, na trzeciego i tak dalej. Albo - dla odmiany - ambitny tirowiec, który koniecznie musi wyprzedzić jadącego o kilometr wolniej kolegę, znienacka wyskakując na lewy pas, bez przejmowania się tym, co widzi w lusterku.

Ewentualnie domorosły biznesmen, tak zajęty rozmową telefoniczną, że bardziej jest skupiony na swojej komórce, trzymanej przy uchu, niż na tanecznych manewrach, które w tym czasie wykonuje jego auto. Dobrze, jeśli tylko przez nią rozmawia, bo coraz więcej widuję kierowców, którzy zamiast na drogę, patrzą na ekrany swoich telefonów, mozolnie wklepując podczas jazdy smsy i maile. Jeden z takich pracusiów niedawno skasował mi tył samochodu. Policja wezwana na miejsce nie zbadała nawet rutynowo śladów hamowania, bo... nie było co badać. Pan zahamował po prostu na moim zderzaku.

Drogowe szarże utożsamiane są ze sprytem

Sporo podróżowałem autem po USA. Tam, na autostradzie, mimo surowych przepisów, większość kierowców porusza się z nieco wyższą prędkością, niż dozwolona. Ale za to jadą względnie równo. Nie tak jak w Polsce, gdzie ktoś podróżujący zgodnie z przepisami czuje się jak zawalidroga, bo notorycznie poganiają go agresywni rajdowcy, chcący jechać dwa razy szybciej. W Stanach ktoś, kto zaburza płynność i przewidywalność ruchu, traktowany jest natychmiast jako potencjalny przestępca. Nie ma tam tolerancji dla zachowań, które w Polsce są normą.

U nas drogowe szarże utożsamiane są ze sprytem, z umiejętnością radzenia sobie na drodze, w myśl zasady, że tylko frajerzy potulnie tkwią w korkach. Bohaterem mediów, któremu kibicuje całkiem spore grono podobnych jemu kretynów, stał się przecież niejaki Frog, którego pseudorajdy po zatłoczonym mieście pozostawały przez długi czas bezkarne.

Kursy bezpiecznej jazdy? Dobre dla bab i mięczaków

Inną sprawą jest to, że jako kierowcy jesteśmy nieproporcjonalnie kiepsko wyszkoleni w stosunku do możliwości, tkwiących we współczesnych samochodach. Zwykłe, cywilne auta potrafią dziś rozwijać osiągi, które jeszcze kilkanaście lat temu zarezerwowane były dla sportowych super-samochodów. Nafaszerowane systemami wspomagania, znakomicie wyciszone, izolujące kierowcę od zewnętrznego świata, prowokują złudzenie bezpieczeństwa, że wystarczy tylko mniej więcej trafiać w drogę, a o całą resztę zadba elektronika. To nieprawda. Większość z nas nie ma zielonego pojęcia, jak zachowa się jego auto w sytuacji granicznej, bo nikt nas nigdy z tego nie przeszkolił. A przy tym mamy za dobre zdanie na swój temat, żeby z własnej inicjatywy zapisać się na kurs bezpiecznej jazdy. To dobre dla bab i mięczaków.

Kiedy więc dochodzi do awaryjnego hamowania, nagłego poślizgu, konieczności wykonania gwałtownego manewru przy dużej prędkości oraz innych ekstremalnych sytuacji, do których najczęściej doprowadzamy własną nieostrożnością i brakiem wyobraźni, nagle stajemy się bezradni. Z nieustraszonych husarzy asfaltu, w jednej sekundzie zamieniamy się w bezbronne żuczki, przewrócone na grzbiet. Widać to było po zachowaniu owych nieszczęsnych idiotów, uwiecznionych na filmiku ze Słowacji, których brawura niewspółmierna do umiejętności, kosztowała życie niewinnego człowieka.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (703)