Nie stawiajmy znaku równości
Nic gorszego dla zbliżającego się referendum ponad to, co zdarzyło się w ostatnich dniach, zdarzyć się nie mogło. Zboże znika w magazynach posłów, partyjni "bossie" nasyłają swych bojówkarzy na fotoreporterów, wiceministrowie dokonują tajemniczych operacji z długami państwowych hut, prokuratura dochodzi do wniosku, że Rywin działał sam. Czara dawno się już przelała, ale nawarzone piwo nadal pieni się obficie.
Co gorsza sam prezydent wydaje się nie podzielać opinii o powadze sytuacji w Polsce. Nagabywany we wtorek przez dziennikarzy TVN 24 ograniczył się jedynie do zapowiedzi przeprowadzenia po referendum konsultacji z przywódcami czołowych ugrupowań. Bez odpowiedzi zarówno ze strony Głowy Państwa, przywódców czołowych partii politycznych, jak i parlamentarzystów pozostają apele intelektualistów, politologów i socjologów o dokonanie głębszych zmian konstytucjonalnych i przyśpieszenie wyborów. Nie przynoszą żadnej reakcji alarmujące sondaże opinii publicznej. Sojusz - mimo całego odium, jakie na niego spada - przesunął kongres, a więc i samocenę na termin tuż po referendum.
Przy takim kryzysie zaufania trudno o porozumienie. Coraz silniej narasta w społeczeństwie przekonanie, iż referendum nie będzie żadną cezurą czasową, po której cokolwiek w wewnętrznej polityce zmieni się na lepsze. Narastają obawy, że sobotnio - niedzielne głosowanie potraktowane zostanie przez elektorat jako szansa wyrażenia swej opinii nie tyle o przyszłości Polski jako państwa kontynentu europejskiego, ale przede wszystkim o postrzeganiu tego, co w kraju się obecnie dzieje. Nie można wykluczyć, że część elektoratu stawia znak równości między „tak” dla Unii i „ tak” dla rządu. Nie pójdzie więc głosować, lub zagłosuje „nie”.
Mocnym argumentem za tym, aby jednak głosować pozostaje to, iż w przeciwnym razie, decyzję pozostawimy w rękach ludzi, których w większości mamy już szczerze dosyć. Tylko jak taki motyw uświadomić politykom, zwłaszcza tym, którzy w swej naiwności przypuszczają, że powszechny udział w referendum będzie również wyrazem poparcia dla nich i legitymacją społeczną dla kontynuacji nieudolnie realizowanej misji? Szkoda, że ani z ust premiera, ani prezydenta nie padło jednoznaczne stwierdzenie, że są to dwie odrębne sprawy.