Nie powróżę panu z kart
Młody Cygan chwycił ogromny akordeon. Cały dom zadudnił od pięknych głosów, żywiołowej muzyki i tańca. Rodzinka mogłaby założyć dochodową kapelę. Niestety, w cygańskiej osadzie w Jarovnicach tysiące talentów ginie w morzu niewykorzystanych szans.
22.02.2008 | aktual.: 22.02.2008 11:48
Cyganie przyszli do nas z Indii. – Tak?! A kiedy? – A wczoraj! – Jan Sajko, słowacki nauczyciel, wspomina z ironią wizytę ze swoimi romskimi uczniami w restauracji hinduskiej. Właściciel nie miał pojęcia, że Romowie, rozsiani po całym świecie, wyszli wieki temu z Indii. – Ale nie mogę mieć pretensji do Hindusa – mówi Sajko. – Romowie sami nie mają świadomości swojego pochodzenia – dodaje. W Jarovnicach, we wschodniej Słowacji, mieszka ponad 4 tysiące Romów, podczas gdy białych Słowaków – zaledwie tysiąc. To największa cygańska osada na Słowacji. Wejście do wioski jest jakby przekroczeniem granicy czasu. Między szopami, służącymi za domy, wzdłuż rzeki ozdobionej brzegiem pełnym śmieci, w cieniu wybudowanego przez samych Romów kościoła ścierają się ze sobą dwie cygańskie dusze. Jedna – wolna, twórcza i wrażliwa, druga – wyciągająca nieustannie rękę po pieniądze, podsycana jeszcze przez niemoralnie szczodry system zasiłków. Ta roszczeniowa, leniwa strona cygańskiego życia zabija w Romach to, co najlepsze.
Pranie na pomniku
O mały włos nie wjechaliśmy w trójkę dzieci, ciągnących wózek z poćwiartowaną świnią. Pewnie powieźli ją na handel koleżeński. Kilka domów dalej inna świnia nie tylko nie straciła życia, ale jeszcze ją do knura przyprowadzili, żeby ciągłość pokoleniową zachować. Eskorta sąsiadów świadczy o tym, że ceremonia ma znaczenie dla dobra wspólnego. Polityka lokalna w czystym wydaniu!
Byłem tu już w ubiegłym roku. Niektóre twarze rozpoznają mnie i z uśmiechem witają. Kilkadziesiąt dzieci naraz otacza naszą wycieczkę i z wdzięcznymi oczami pcha się pod obiektyw kolegi. – I jeszcze mnie zrób fotke, i jeszcze mnie! – krzyczą kolejne gardła. W czerwcu było ciepło, teraz zima jeszcze nie pozwoliła zapomnieć o sobie. Mimo to mieszkańcy delikatnych domków z drewna i blachy nie wyglądają na zmarzniętych. Rozpalone piece, a w ciasnych izbach kilkanaście osób daje sobie wystarczająco dużo ciepła. U pani Evy czwórka dzieci, kamratki i kamraci z sąsiednich domów, spędzają tak razem całe godziny. Na zewnątrz w osadzie nie ustaje gwar biegających dzieci, jadących „do miasta” starych ład, w których 6 osób to minimum. – Kto powiesił tutaj te szmaty?! – Filip chodzi w kółko i nie przebiera w słowach. – Co za ludzie, panie, widział pan co podobnego? – Filip spostrzegł, że zainteresowaliśmy się jego złym humorem. Jakieś gagatki urządziły sobie suszarnię na ogrodzeniu wokół pomnika ofiar powodzi sprzed 10
lat. – Moja rodzina tu zginęła – Filip pokazuje na tablicy nazwisko swoich ofiar żywiołu. – A ludzie nie mają szacunku i tak to zaśmiecili! – nie może opanować słusznego oburzenia. Nie pracuje, żyje z państwowego zasiłku. – Chciałem iść do pracy – przekonuje. – Było ogłoszenie w mieście, że potrzebują kilku osób do malowania. Ale kiedy zgłosiłem się tylko ja, to już się wycofali, bo jestem Romem. Nie chcą nas brać do pracy – patrzy niepewnie, czy aby na pewno wierzę w jego wersję zdarzeń. – A daj pan trochę pieniędzy – ścisza głos na odchodne. – Mogą być polskie, ja sobie wymienię – w końcu poddaje się, kiedy widzi, że nic nie będzie z transakcji.
Tańcząca chata
W ubiegłym roku pod pomnikiem ofiar powodzi poznałem Marka. To było w przeddzień kolejnej rocznicy tragedii, która pochłonęła kilkaset ofiar w osadzie. Właśnie ułożył pieśń dla swojej matki, którą zabrała woda. Teraz spotykam go przypadkowo. – Tak, pamiętam! – mówi wyraźnie rozpromieniony Marek. – Chodźcie do nas, będziemy śpiewać, grać, mamy instrumenty – jego brat, Miro, gościnnym gestem zaprasza nas do swojego domu. Czeka już jego żona i dziecko, schodzi się reszta rodziny. Marek, którego wołają Miki, bierze akordeon. I pierwszy raz słyszę tak przejmujący, szczery śpiew. Najpierw po romsku, później po słowacku: „Przyszła wielka woda i zabrała moją matkę. Dlaczego? Mój Boże, dlaczego? Ona była taka dobra...” – Miki z zamkniętymi oczami jeszcze raz przeżywa tragedię sprzed lat.
Po chwili jednak uderza mocniej w klawisze i zaczyna się prawdziwa cygańska uczta muzyczna. Synek Mira zaczyna sam tańczyć, cała rodzina głośno śpiewa, a chata dudni od potężnych głosów i tańców. Całkowicie spontanicznie. – Przecież moglibyście założyć profesjonalny zespół – mówię bez udawania. Przytakują tylko i dalej śpiewają. Byłem już gotowy uwierzyć, że to zupełnie bezinteresowny popis. Pożegnanie kończy się jednak zaskakującą prośbą najbardziej artystycznej duszy, Marka: – Dajcie, panowie, trochę pieniędzy. Nie potrafią ukryć rozczarowania, kiedy nowi fani ich twórczości nie zostawiają ani grosza.
To jest w nich zbyt silne. Tak ich nauczyli rodzice i... państwo. Mogliby zrobić karierę muzyczną, uczyć się i zarabiać, animować festiwale kultury romskiej, ale po co, skoro można dostać zasiłek. Byle było na „cygarety”, wino i karty.
Szkoła bez wyroku
W szkole podstawowej dla Romów są dwie zmiany. Jedna grupa przychodzi rano, druga po południu. – Inaczej by się nie pomieścili, u nich rodzi się 170–200 dzieci rocznie – Katka Juskova, pracownik socjalny ds. Romów w Jarovnicach, cierpliwie wprowadza nas w lokalne sprawy. Wchodzimy do klasy VIII, gdzie Jan Sajko, Słowak, prowadzi zajęcia z plastyki. – To jest mój asystent – pokazuje na młodego Roma, siedzącego przy biurku. Nazywa się Martin Kaleja. I coś mi się wydaje, że już takie nazwiska w osadzie spotkałem. – Tutaj co drugi to Kaleja – śmieje się pan Sajko. – No, kto nie nazywa się Kaleja, niech podniesie rękę – woła do 20-osobowej klasy. W górze wiszą tylko cztery dłonie...
Martin Kaleja jest wychowankiem Jana Sajko. Nauczyciel wiele lat temu odkrył w chłopaku nieprzeciętny talent plastyczny. Zabrał go do Szwajcarii, na Węgry... – Chciałem, żeby wyrwał się z osady, zobaczył inny świat, widziałem, że ma duże możliwości – mówi z pasją Sajko. Sam od lat animuje spotkania młodzieży romskiej ze Słowacji i Polski. – Martin jest przykładem, że Romowie nie są skazani na bezczynność – mówi z przekonaniem. I rzeczywiście, prace Martina odwiedzają galerie od Niemiec po Japonię. Niektóre idą na sprzedaż. Sajko uważa, że Romowie mówią całemu światu, że są dyskryminowani, że nikt „biały” nie chce ich przyjąć do pracy, ale to oni są rozleniwieni przez zasiłki. – Przychodzi do mnie pewien uczeń i mówi: panie Sajko, pan jest głupi, bo pan się uczył tyle lat i marnie pan zarabia, a ja tylko podstawówkę mam i też dostaję jakieś pieniądze – opowiada nauczyciel.
Trochę mnie to dziwi, bo na przerwie otacza nas gromada dzieci i prawie każdy mówi, że chce iść dalej, do szkoły średniej, uczyć się zawodu. – Ja będę mechanikiem samochodowym – mówi Duszan. – Ja też – dodaje Łukasz. – Oni tak mówią, ale jak przychodzi do wypełnienia papierów, to piszą co innego, często pod wpływem rodziców – ripostuje Sajko. – Rodzice demoralizują dzieci, mówiąc im, że nie mają się dalej uczyć, bo będą dostawać zasiłki. A rodzice są demoralizowani przez państwo, które te pieniądze rozdaje – nauczyciel nie kryje irytacji.
Szkoła wygląda jak liceum artystyczne: wszystkie ściany zdobią prace uczniów, zbiorowe i indywidualne. – Pojechaliśmy kiedyś do Niemiec na wystawę kubizmu. I tak im się to spodobało, że postanowili zrobić taki swój romski kubizm – pokazuje jedno z dzieł. Martin jest autorem wielu malowideł w osadzie, m.in. Chrystusa na ścianie domu kościelnego. Ma żonę, dwójkę dzieci, pokazał, że można mieć lepsze pieniądze za własną naukę i pracę. Jednak nie wszystkich to kręci. Niektórym wystarczą karty.
Święto nieustające
Z części pieniędzy, które osada dostała po powodzi, Cyganie wybudowali swój własny kościół. To katolicy. W nabożeństwach uczestniczy nawet jedna trzecia mieszkańców. Na wtorkowej Mszy św. średnia wieku to 12–14 lat. Jest schola, zastęp ministrantów. Mały Martin Kaleja (nie ten artysta) otwiera najszerzej usta do śpiewu. Na szyi ma biały różaniec. Przyjaźnie, choć stanowczo upomina swoich rozmawiających kolegów. Wychowywał się w domu dziecka, teraz wrócił do matki. Jest duszą młodej parafii.
Kurator kościoła, Genia, też należy do wyróżniających się mieszkańców. Ma lepszy dom, gustowny wystrój mieszkania. I dziewięcioro dzieci. – Dużo? Pan Bóg dał, to są – mówi z radosną swobodą i zaprasza na kawę. Obala mity o Cyganach, którzy tylko potrafią wróżyć za pieniądze, i dziwi się, że w Polsce głównie z tego znamy Romów. – Tutaj nikt się czymś takim nie zajmuje, raz tylko jedna dziewczyna wróżyła komuś z fusów – dodaje z uśmiechem. Nie przejmuje się zbytnio tym, że w tak dużym skupisku nie ma dni kultury romskiej. – Nie potrzebujemy jakiejś specjalnej okazji do świętowania. My świętujemy cały czas – rzuca ze śmiechem.
W małej Słowacji mieszka ponad 5 mln ludzi. Według różnych spisów, Romowie to ok. 100 tys. osób. Te dane jednak są mylące, bo w czasie spisów ludności Cyganie często podają narodowość słowacką. W rzeczywistości może ich być nawet 400 tys. Nie ma to jednak nic wspólnego z asymilacją ze społeczeństwem. Mają swoje osady, niewielu z nich podejmuje edukację po podstawówce, żyją z zasiłków. Chociaż przyrost naturalny jest u nich wysoki (każde kolejne dziecko otrzymuje nowe pieniądze), to z pewnością nie są w stanie stworzyć samodzielnego państwa lub przejąć rządów na Słowacji. Nie mają wystarczającej motywacji kulturotwórczej. Raczej spontaniczność, wrażliwość, ale też, niestety, bierność, będą dziedziczone przez kolejne pokolenia.
Jacek Dziedzina