Nie jesteśmy centrum wszechświata
Stany Zjednoczone budzą się z rojeń o własnej wielkości i wszędzie czyhających wrogach – i przeżywają szok.
21.07.2008 | aktual.: 22.07.2008 14:12
Ameryka nigdy nie celowała w samokrytyce. Ani też nie była, mimo całej swej kulturowej wielobarwności, zbytnio zainteresowana opiniami świata zewnętrznego. Po zamachach terrorystycznych z 11 września takie patrzenie na siebie stało się jedną z pozycji w katalogu ideologicznych odruchów, które miały demonstrować narodową siłę. Amerykanów było na to stać. Gospodarka pędziła, kraj był „ostatnim supermocarstwem” samodzielnie dającym sobie radę. Zatykając uszy, Ameryka zanurzyła się w uporczywym, pełnym lęków śnie o własnej wielkości i czających się wszędzie wrogach. Dziś budzi się z tego snu i przeżywa szok. Po siedmiu straconych latach sprowokowany gigant, spoglądając w lustro, widzi zmęczonego przegranego i ze zgrozą stwierdza, że po drugiej stronie trawa jest bardziej zielona.
Bush i Katastrofa
To, że Bush „zawiódł” i poprowadził kraj ku „katastrofie”, zostało w amerykańskiej prasie już dawno uznane za fakt dokonany. Obecnie komentatorzy, z godną uwagi gorliwością, rozprawiają o tym, jak dramatyczny jest upadek Ameryki i o ile większy niż bałagan, jakiego narobił Bush. Nie ma tygodnia, by nie ukazała się nowa książka na ten temat. Parag Khanna w „The Second World: Empires and Influence in the New Global Order” (Drugi świat: mocarstwa i wpływy w nowym globalnym ładzie)
opisuje Amerykę jako przegraną globalizacji, sparaliżowaną i skrywającą się w coraz bardziej osamotnionym kącie świata, podczas gdy Europa, Rosja i Azja dzielą przyszłość między siebie.
Kraj, który jeszcze dziesięć lat temu był przekonany, że z końcem zimnej wojny to jemu przypadnie globalne przywództwo, dostrzega utratę swego znaczenia spowodowaną awanturnictwem własnej polityki zagranicznej, brakiem inwestycji w przyszłość i awansem krajów, które ostatnio dynamicznie się rozwijają. „Nie jesteśmy centrum wszechświata. Mniej się liczy, czy jakiś kraj jest pro-, czy antyamerykański, bardziej to, że świat staje się już nieamerykański” – pisze Khanna.
Podobnie argumentuje Fareed Zakaria w „The Post-American World” (Świat postamerykański). W ciągu ostatnich 500 lat nastąpiły dwa epokowe przesunięcia centrów wpływu na świecie. Pierwszym był rozwój Zachodu między XV a XVIII wiekiem – tak zrodził się świat nowożytny. Jako drugie Zakaria wymienia rozwój Ameryki po 1900 roku. Obecnie mamy do czynienia z trzecim przesunięciem – z rozwojem reszty świata. „Najwyższy budynek świata stoi w Tajpej. Najbogatszym człowiekiem jest Meksykanin. Światowym centrum finansowym jest Londyn. Największe kasyno znajduje się nie w Las Vegas, lecz w Makau. Największy przemysł filmowy to nie Hollywood, lecz Bollywood”. Lista jest długa.
Dobrobyt z szachrajstw
Jeszcze więcej cierpień niż polityka przysparza supermocarstwu gospodarka. Dziecinną frajdę z nowych modeli samochodów czy telewizorów mąci – zdaniem autora – świadomość, że Amerykanie od lat żyją na kredyt. Dopiero po wybuchu „kredytowego Czarnobyla”, „gdy stopił się rdzeń z trylionów dolarów”, jak głosi jedna z książek Charlesa R. Morrisa, nastąpiło przebudzenie ze snu o tanich pieniądzach. Podobnie jak Morris, także Steve Fraser w „Wall Street: America’s Dreł się z lodową górą, choć wszyscy, włącznie z wielce wówczas poważanym Alanem Greenspanem, stali na mostku kapitańskim. Finansowe rekiny wcześniejszych okresów prosperity były skorumpowane, ale doskonałe w swym fachu, dzisiejsi „masters of the universe” z Wall Street są równie żądni pieniędzy, co głupi – uważa Fraser. Jeszcze dalej posuwa się Kevin Phillips w „Bad Money: Reckless Finance, Failed Politics and the Global Crisis of American Capitalism” (Zły pieniądz: beztroskie finanse, chybiona polityka i globalny kryzys amerykańskiego kapitalizmu). Dla
niego, jak i dla wielu innych, pękająca obecnie bańka spekulacyjna powstała już w latach 80. Teraz trzeba płacić za osiągnięty szachrajstwami dobrobyt ostatnich dziesięcioleci. Do takiej sytuacji doprowadziły: skostniały układ polityczny w Waszyngtonie, „polityka uników” i chciwość. Nie przedsięwzięto żadnych środków zaradczych. Wręcz przeciwnie. Waszyngton, tak samo jak zwodził opinię publiczną rzekomą bronią masowego rażenia w Iraku, podobnie za pomocą „błędnych statystyk” przedstawiał dynamikę gospodarki, której wcale nie było.
Na złej drodze
George Soros zatytułował swą nową książkę w sposób mniej kontrowersyjny: „The New Paradigm for Financial Markets” (Nowe wzorce dla rynków finansowych), ale także on daleki jest od optymizmu. Jak pisze, obecny kryzys osiągnął skalę, jakiej nie widzieliśmy od lat 30. W wywiadzie dla „The New York Review of Books” dodaje: Sytuacja jest znacznie poważniejsza, niż się obecnie sądzi. Zbliżamy się do końca ery nieprzerwanej amerykańskiej potęgi gospodarczej. Soros nie ogranicza się tylko do diagnozy, lecz sugeruje przeróbkę systemu kapitalistycznego: Ponieważ socjalizm i komunizm zawiodły, sądziliśmy, że jedynie prawdziwym jest fundamentalizm rynkowy. Ale rynek nie jest doskonały. Teraz musimy się z tym pogodzić.
Jeśli spojrzeć wstecz, nawet czasy rzekomego boomu przestają jawić się tylko w różowych barwach. Na pytanie, jak w ciągu ostatnich pięciu lat zmieniła się ich sytuacja ekonomiczna, większość respondentów ankiety Instytutu Pew odpowiedziała, że albo się nie zmieniła, albo pogorszyła. To najgorszy wynik w 50-letniej historii tego sondażu. Oficjalne dane potwierdzają ten wynik. W latach 2000–2006 gospodarka amerykańska odnotowała 15-procentowy wzrost, ale średni dochód realny amerykańskiej rodziny nieznacznie spadał.
Równie ponuro oceniana jest sytuacja państwa. 82 proc. Amerykanów jest zdania, że ich kraj podąża „złą drogą”. W 2002 roku takich opinii było tylko 35 procent. Zaledwie jedna trzecia wierzy, że następnym pokoleniom będzie się żyło lepiej niż obecnie. Bob Herbert z dziennika „The New York Times” pisze: „Stanom Zjednoczonym, państwu o swego czasu największych możliwościach na świecie, zdaje się dziś nic nie wychodzić”. Sytuacja taka jest „równie tragiczna, co żenująca”. Infrastruktura podupada, służba zdrowia tak samo, kraj zdaje się być „sparaliżowany wojną w Iraku i niezdolny do wydobycia z siebie energii i woli do zmierzenia się z problemami”. Chodzi nie tylko o wojnę w Iraku, zapaść systemów finansowych czy kredyty, których setki tysięcy ludzi nie są w stanie spłacić. Cały amerykański styl życia nagle okazuje się nieprzystosowany do nadchodzących czasów. Amerykanie doświadczyli tego na stacjach benzynowych. Gdy cena za galon benzyny z 1,2 dol. przed dziesięciu laty wzrosła do obecnych czterech dolarów,
rachunek, na którym opiera się życie milionów Amerykanów, przestaje się zgadzać. Cena ropy uczyniła Amerykę innym krajem.
Paul Krugman, kolejny prominentny komentator „New York Timesa”, pisze z Berlina: „Widziałem przyszłość, to działa”. Z zachwytem mówi o oszczędnych autach, nowoczesnych systemach komunikacji publicznej i metropoliach bez niekończących się przedmieść, w których życie bez samochodu jest niemożliwe. Nie wystarczy trochę oszczędzać na benzynie. „Będziemy musieli inaczej żyć, tak samo jak Europejczycy. Może nie dziś i nie jutro, ale niebawem i przez resztę życia”.
Pierwsze oznaki już są. Po raz pierwszy od dziesięcioleci Amerykanie mniej jeżdżą samochodami. W marcu 2008 roku przejechali 20 mld km mniej niż rok wcześniej. To spadek o 4,3 procent. Zdaniem pisarza i publicysty Wendella Berry’ego potrzebna jest jeszcze bardziej gruntowna zmiana myślenia. W ilustrowanym obrazami złomowisk i zatrutych rzek eseju w piśmie „Harper’s” piętnuje mylną interpretację amerykańskiego marzenia jako licencji na niszczenie i manię wielkości. Nawet Barack Obama, chcący przecież zostać prezydentem, może dziś upominać się o umiar i globalną odpowiedzialność. „Nie możemy dziś wozić się terenówkami, jeść, ile chcemy, ogrzewać dom i oczekiwać, że inne kraje powiedzą, że to w porządku”.
Upaść, żeby wstać
Thomas Friedman, kolega Krugmana z łamów, również był w Europie i pisze skonsternowany: „Gdyby wszyscy Amerykanie mieli okazję porównać luksusowy dworzec główny w Berlinie z brudną nowojorską Penn Station, przysięgliby, że to my przegraliśmy II wojnę światową”. I dalej: „Nie jesteśmy tymi, za których się uważaliśmy. Żyjemy pożyczonym czasem i za pożyczone pieniądze”. Nation building w Iraku nie powiodło się. Teraz Amerykanom niczego nie potrzeba bardziej niż nation building w Ameryce.
Gdy większość Amerykanów dopiero teraz przystosowuje się do nowej rzeczywistości lub żywi nadzieję, że po wyborze Obamy na prezydenta w listopadzie br. sprawy zaczną iść lepiej, inni szukają analogii historycznych. Chętnie przywołuje się przykłady upadku Hiszpanii w XVII wieku i Wielkiej Brytanii we wczesnym wieku XIX, no i oczywiście Rzymu.
Kulturoznawca Norman Klein z Kalifornii dostrzega jednak także pozytywy. „Nic nie jest lepsze niż memento mori, by nieco wzbogacić kulturę. W Hiszpanii nazwano to Złotym Wiekiem. Francja odzyskała nową wielkość po tym, jak wpadła w obawę, że utraciła już swą pozycję w świecie. Bez wcześniejszej zapaści nie byłoby Prousta. Cały świat to wie, tylko Amerykanie jeszcze nie pojęli, jak dobrze jest od czasu do czasu porządnie posprzątać we własnym domu”.
Jörg Häntzschel © Süddeutsche Zeitung