Nie chcieli jej w Poznaniu, robi karierę w Londynie
Jest w Londynie kilka miejsc, gdzie warto zawisnąć. Może nie osobiście, ale powiesić swoje prace z pewnością. Są też miejsca, gdzie można spotkać np. Alexis z "Dynastii". W jednych i drugich ma szczęście bywać Lidia Kowalewicz, z którą rozmawia Robert Małolepszy.
18.01.2012 | aktual.: 19.01.2012 07:30
Aby zobaczyć swoją pracę w National Portrait Gallery niektórzy artyści pracują całe życie. I też czasem nie zdążą. A tu młoda dziewczyna wysyła zdjęcia na prestiżowy Tailor Wessing Portrait Prize i... stawia milowy krok na artystycznej drodze.
- Podobne opinie słyszałam podczas otwarcia wystawy. Przyznam, że sama nie mogłam uwierzyć, gdy otrzymałam zawiadomienie, iż moja praca została zakwalifikowana. Później obliczyłam, że miałam najwyżej 1% szansy. Jednak, to nie był mój pierwszy, ale drugi start w konkursie. Tym niemniej, nie ukrywam, jestem naprawdę dumna z tego osiągnięcia.
Wyróżniona fotografia przedstawia dziewczynkę z szarfą laureatki konkursu piękności, ale dziecko nie ma szczęśliwej miny...
- To zdjęcie pochodzi z projektu, który realizuję od dłuższego czasu. Zainspirował mnie temat dzieci biorących udział w konkursach małej miss i małego mistera. Są one bardzo popularne w USA, na Wyspach dopiero raczkują. Duże wrażenie zrobił na mnie film "Little miss sunshine". Bohaterką jest mała Olive. Ona właśnie startuje w takich konkursach, ale w odróżnieniu od rówieśników, raczej dla zabawy. Inne dzieci, zresztą zwykle mocno motywowane przez rodziców, traktują to wszystko niezwykle serio. Rodzice inwestują tysiące dolarów, nierzadko próbując wpływać na głosy jurorów i poprzez dzieci realizują własne ambicje.
Jak to wygląda w Wielkiej Brytanii?
- Na razie podobnych konkursów jest tu znacznie mniej i nie są jeszcze tak rozpowszechnione. Jednak to kwestia czasu. Sporo wysiłku kosztowało mnie dotarcie do organizatorów, a za ich pośrednictwem do rodziców uczestników. Wymyśliłam sobie, że zrobię dzieciom zdjęcia w strojach konkursowych, ale w ich domach, w ich pokojach. Z wielu powodów nie było to łatwe.
Przecież dzieci są wdzięcznymi modelami.
- Bardzo wdzięcznymi, ale także trudnymi. Podczas jednej sesji zrobiłam dwie rolki filmu, czyli... 20 zdjęć. A sesja trwała cztery i pół godziny. Chłopiec miał różne wymagania. Na przykład zażyczył sobie, żeby na dwa zdjęcia na stojąco, pięć było na siedząco. Bo stanie go męczy. Za każdym razem trzeba było wszystko ustawiać od nowa - mierzyć światło, korygować ostrość, przestawiać lampy. Taki urok pracy analogowym, średnio formatowym aparatem na klisze filmową.
A ludzi na londyńskich ulicach łatwo było namówić, żeby nieznaną osobę wzięli za rękę?
- Chodzi o projekt "People are strange when you are a stranger"? Widział pan zdjęcia na mojej stronie internetowej? To było dwa lata temu. Z tego powstała książka pod tym samym tytułem, nawiązującym zresztą do znanej piosenki grupy The Doors. Rzeczywiście, zaczepiałam na ulicy ludzi i prosiłam, żeby mi pozowali z innym przechodniem, trzymając się za ręce. Była wśród nich starsza kobieta w kolorowym stroju i młody człowiek. Okazało się, że pochodzą z tej samej miejscowości, gdzieś na północy Anglii. Po chwili byli tak zaabsorbowani rozmową, że w ogóle nie zwracali na mnie uwagi. I to też robiła pani aparatem na szeroki film? Mój cyfrowy Canon "strzela" prawie 10 klatek na sekundę. Automatyka w mgnieniu oka ustawia ostrość, parametry ekspozycji, poprawność barw. Ale chętnie bym czasem po fotografował taką wielgachną, nieporęczną Mamiyą.
- Wierzę. To dwa różne światy fotografii. Każdy, kto robił zdjęcia na filmach i cyfrą wie, jaka jest różnica. Oczywiście, cyfra ma wiele zalet. Koszt pracy na filmie jest bardzo wysoki, a cyfrówką właściwie żaden. A mimo wszystko, kocham te rolki z 10 klatkami i tę ciężką, mechaniczną Mamiyę, gdzie nic się samo nie ustawia.
Studia fotograficzne w Londynie...
- Nie przyjęto mnie na ASP w Poznaniu. Dziś chyba mogę powiedzieć, że dobrze się stało. W ubiegłym roku uzyskałam licencjat z fotografii i obrazu cyfrowego na University of West London. Do tego z pierwszym wynikiem wśród absolwentów. Nie wiedziałam, iż to takie ważne, ale ktoś uświadomił mi, że to trzeba wpisywać w CV, bo robi duże wrażenia na potencjalnych pracodawcach. Idę za ciosem - chcę powalczyć o tytuł magistra w Royal College of Art. I jeszcze muszę pogodzić naukę z pracą.
Studia stacjonarne i cały etat, jak to można pogodzić?
- Te pierwsze studia także były stacjonarne. Od początku założyłam, że muszę sama zarobić na naukę. Kredytu pewnie bym nie dostała, więc zaczęłam od szukania pracy. Pierwsze CV złożyłam w Lecester Square Theatre i... zostałam zatrudniona. Teraz jestem menedżerem w tym teatrze. To daje się pogodzić. Od 8 rano do 17 na uczelni, a od 18 do północy w pracy. Takie tempo mi odpowiada, stres mobilizuje. Kolega, który całe studia "jechał na kredycie" stale prosił o przesunięcie terminu złożenia prac. Nie mógł pojąć, jak ja się ze wszystkim wyrabiam na czas.
Jestem w trakcie rozmów z aktorami. Występują u nas wielkie gwiazdy sceny i filmu. Kiedyś odważyłam się i zagadnęłam znaną z "Dynastii" Alexis, czyli Joan Collins. Ku mojej radości wyraziła zainteresowanie pozowaniem do zdjęć. Oczywiście, teraz trzeba będzie uzgodnić wiele szczegółów z jej impresariami, dostosować się do terminów, ale mam nadzieję, że zrobimy sesję. W tym teatrze bywają często Kylie i Dannii Minogue, Boy George, Macy Gray i inne sławy. Dostałam też propozycję odbycia praktyki u znanego fotografa Briana Griffina. W przyszłość patrzę z optymizmem. Polaków mieszkających w Londynie zapraszam natomiast do National Portrait Gallery. Wystawę można oglądać do 12 lutego.