"Nie chciał się zabić. Miał żonę, dwójkę małych dzieci"

Pół roku po obaleniu prezydenta Tunezyjczycy inaczej patrzą na rewolucję. Są tacy, którzy przypominają, że rewolta mogła się zacząć już w marcu, nie w grudniu. Są tacy, którzy przeklinają desperacki krok 26-letniego sprzedawcy warzyw. Są wreszcie tacy, którzy woleliby cofnąć czas. Dlaczego boją się przyszłości, klną na teraźniejszość i tęsknią za przeszłością?

"Nie chciał się zabić. Miał żonę, dwójkę małych dzieci"
Źródło zdjęć: © wp.pl | Aneta Wawrzyńczak

01.07.2011 | aktual.: 02.09.2011 19:21

- Nie chciał się zabić. Miał żonę, dwójkę małych dzieci. Miał dla kogo żyć. Ale nie miał za co. Był zdesperowany, nie wiedział, co robić, jak walczyć z systemem. Chciał tylko ich wszystkich nastraszyć. Nie chciał się zabić - mówi matka Abdesslema Trimecha. Jej syn zmarł pół roku przed wybuchem rewolty w Tunezji, na której fali po dziś dzień unoszą się Arabowie ściskani za gardła przez żelazne ręce autokratów. Ale ma z nią wiele wspólnego. To on, a nie jak się powszechnie przyjęło Mohammad Bouazizi, był pierwszym, który spłonął w imię walki o godność. Choć jego śmierć to był ponoć wypadek…

"Gdybym tylko wiedziała…"

Ubrana na czarno kobieta ma ciepłe, choć nieco nieobecne oczy, szarawą, zmęczoną twarz i spracowane dłonie. Zaprasza do domu. Pod stopami szeleści folia, w kątach zalegają wiadra z gruzem, przez uchylone drzwi widać płaty tynku zwisające ze ścian. Remont. Na tym tle wyróżnia się kanapa - obłożony poduszkami narożnik w kolorze miodowym jest nietknięty, odseparowany od niemiłosiernie panującego wokół rozgardiaszu. Jak na Tunezję przystoi, mógłby pomieścić wielopokoleniową rodzinę. Jednak nikt na nim nie siada. To miejsce Abdesslema - tam, na zgięciu, lubił siadywać. I tam, od dnia jego śmierci, spoczywa jego portret.

Kobieta zajmuje miejsce na krześle obok kanapy. O swoim synu, jego żonie i dwójce dzieci opowiada spokojnie, uśmiecha się. Zwykła rodzina. Kochająca się, skromna, uczciwa. Dopiero gdy przechodzi na temat pracy Abdesslema, coś w niej pęka.

To trwało latami. Abdesslem prowadził stoisko z brikiem - smażonymi w głębokim oleju trójkątnymi nadziewanymi pierożkami. Najpierw nieopodal pomnika Bourguiby - pierwszego prezydenta niepodległej Tunezji - w centrum miasta, w blaszanej niebieskiej budzie. Taki przydrożny fast food. Przegonili go stamtąd, choć miał pozwolenie. Zawsze coś znaleźli, zawsze brakowało jakiegoś papierka, jakiegoś podpisu, jakiejś opłaty. Oczywiście można było się dogadać - urzędnicy niejednokrotnie wyciągali ręce pod stołem. Ale nie każdego stać na łapówkę. - Przeniósł się w dużo gorsze miejsce - tutaj, koło domu, za rogiem. Słał pismo za pismem. Chodził. Pytał. Prosił - kobieta nerwowo miętosi skrawek chusty, którą przed chwilą miała jeszcze na głowie.

Aż nadszedł luty 2010 roku. Abdesslem stracił pozwolenie na prowadzenie swojej małej działalności. Pognał do urzędu miasta, by to wyjaśnić. Wrócił z kwitkiem. - Powiedział wtedy, że ma pomysł, jak na nich wpłynąć, jak ratować siebie, żonę i dzieci. Gdybym tylko wiedziała, co planuje… - kobiecie łamie się głos, czerwienieją oczy. - Gdybym tylko wiedziała…

Spóźniona rewolucja

3 marca 2010 roku Abdesslem poszedł do władz miasta. Ci, których minął na ulicy być może wyczuli od niego gryzącą woń. Ochrona nie wpuściła go do budynku, zaczęła się przepychanka, ktoś poczuł benzynę. Ktoś skrzyknął urzędników, zebrał się tłumek gapiów. Gdy Abdesslem wyciągnął zapalniczkę, wiadomo było, co może się stać. Dyskusja przerodziła się w kłótnię, kłótnia w awanturę, awantura - w tragedię. - Abdesslem nie panował nad emocjami. Później się dowiedzieliśmy, że wylał na siebie litr benzyny. Trzymał tę zapalniczkę, ale chciał ich tylko zaszantażować - opowiada jego ojciec. Syn przypadkiem odpalił zapalniczkę. Jak? Tego ojciec nie wie. Może zrobił to celowo, doprowadzony do ostateczności. Może ktoś próbował mu ją wyrwać i poszła iskra. Może sam, nieuważnie, odpalił ją. Wiadomo tylko, że błyskawicznie stanął w płomieniach. Przeraźliwy wrzask, panika, karetka pędząca na sygnale do Ben Arous, 160 km na północ od Monastiru.

Lekarze z najlepszego w Tunezji oddziału leczenia ciężkich ran i poparzeń postawili diagnozę: rozległe poparzenia trzeciego stopnia. Nie mieli złudzeń. Przez trzy dni Abdesslem walczył o życie. Czwartego się poddał.

Jego brat Ahmed, wysoki na dwa metry, ubrany w sportową koszulkę i spodnie dresowe koszykarz włącza komputer. Na pulpicie - zdjęcie Abdesslema. To samo, które ich ojciec trzyma w różowej, prowizorycznej teczce z brystolu. Ahmed pokazuje filmy nakręcone aparatem cyfrowym. Pod zachmurzonym niebem piętrzy się ogromny tłum, człowiek na człowieku. Ponad nim zdjęcie Abdesslema, niesione przez kilku mężczyzn, trumna z jego ciałem i karabiny snajperów. - Chcieliśmy, by w dniu pogrzebu wszyscy się z nami zjednoczyli. By wyszli na ulice. By pokazali władzy, że dłużej tak być nie może - wtrąca się matka chłopaka. Jedynym, który odpowiedział na ich zaproszenie, był… Ben Ali. Rządzący krajem od 22 lat prezydent wysłał do Monastiru zastępy policji i służb bezpieczeństwa. - Pamiętam ten dzień. Zjechało mnóstwo policji, sprowadzali ich z Susy i innych miejscowości. Wiedzieli, że coś się kroi. No i udało im się powstrzymać demonstrację - mówi Mouhaimen, przewodnik. - Rewolucja mogła wybuchnąć już wtedy, po śmierci mojego
brata - zamyśla się Ahmed. Ofiar tej rewolty było więcej, ale tylko nazwisko Bouaziziego, który spłonął w grudniu 2010 roku w Sidi Bousaid, kojarzą wszyscy. Jednak pół roku po swojej śmierci, nie dla wszystkich jest on herosem.

Bohater przeklęty

Czerwiec. Umorusani chłopcy w znoszonych koszulkach krążą między stolikami sporej restauracji w porcie w Monastirze. Sprzedają bukieciki jaśminu, symbolu rewolucji. Jedynymi ich klientami są zakochani młodzieńcy wpatrzeni w swoje wybranki, a i tak nie wszyscy. Śniady kelner przepędza ich nerwowo. - Dajcie mi spokój z taką rewolucją! - kręci głową przyjmując zamówienie. - Co roku o tej porze tłumy waliły do nas drzwiami i oknami. Ludzie czekali nieraz kilkadziesiąt minut na wolny stolik. A teraz? Klientów mogę policzyć na palcach jednej ręki! Przeklinam Bouaziziego i tę całą rewolucję - syczy i odchodzi, rzucając jeszcze jedno groźne spojrzenie małoletnim sprzedawcom jaśminu.

Pół godziny później taksówkarz w żółtym renault zatrzymuje się z piskiem opon i wyraźnie zachęca, by skorzystać z jego usług. Wsiadamy. Już w środku kierowca co chwilę zerka w lusterko wsteczne. - A pani co tu robi, w nocy, w porcie, z dala od hoteli? - ośmiela się zagadać, widząc Europejkę na tylnym siedzeniu. - Dziennikarka? Przyjechała pani rozmawiać o rewolucji? Tu nie ma o czym rozmawiać! Cały kraj w rozsypce! I przez kogo? Przez jakiegoś dzieciaka, który się podpalił! Ja też bym się chętnie podpalił! Od lat zarzynam się, by zarobić jakieś marne grosze! A teraz, przez niego, jest jeszcze ciężej! - krzyczy taksówkarz, manewrując nerwowo między sznurami samochodów. - Co, już wysiadacie? - wzdycha ciężko, podając należność za kurs. Wydaje resztę i mamrocze pod nosem. Jedyne, co da się zrozumieć, to "Bouazizi".

Przewodnik wyjaśnia ten festiwal plugastw rzucanych na "bohatera" tunezyjskiej rewolucji. - Nie ma się co dziwić. Żyjemy głównie z turystyki. Za Ben Alego było ciężko, ale wiadomo było, czego się można spodziewać. Teraz nie wiemy, co będzie jutro - stwierdza Mouhaimen. W ostatniej dekadzie turyści każdego roku zostawiali w Tunezji ponad dwa miliardy dolarów, hotele pękały w szwach, taksówki nieustannie kursowały między zonami turystycznymi a dyskotekami, restauracje przeżywały oblężenie. Choć w kraju jest teraz równie spokojnie i bezpiecznie co pod rządami dyktatora, turystów odstraszają demonstracje, organizowane co jakiś czas "w obronie ideałów rewolucji", a także wojna domowa pustosząca sąsiednią Libię. Jest jednak coś, co jeszcze bardziej przeraża niektórych Tunezyjczyków.

"Wstrętne szmaty" znów w modzie

Południe, żar leje się z nieba. Na targu, gdzie piętrzą się setki ludzi, temperatura sięga 40 stopni. Przy starym pick-upie wypchanym pęczkami czosnku stoją dwie ok. 30-letnie kobiety. Są ubrane w dżinsy, tuniki i czarne koszulki z długim rękawem. Włosy mają skrzętnie ukryte pod chustami (hidżabami). Przeciwnikiem takich nakryć głowy był ojciec wielkiej tunezyjskiej rodziny, Bourguiba, który nazywał je "wstrętnymi szmatami", a także znienawidzony prezydent-banita Ben Ali. Teraz, gdy kraj przeżywa "drugą młodość", kobiety manifestują swoje przywiązanie do religii. Nie są jedyne - poza stolicą, w większych miastach, co druga Tunezyjka przywdziewa hidżab i zakrywa nogi i ręce. Na prowincji jest ich jeszcze więcej.

Swój udział w tym renesansie duchowym mają działacze Partii Odrodzenia (Hizb an-Nahda). Powstała w 1989 roku i przez 20 lat doświadczała prześladowań ze strony reżimu Ben Alego. Z cienia wyszła przy akompaniamencie rewolucyjnych fanfar i szybko odnalazła swoje miejsce na tunezyjskiej scenie politycznej. Według francuskiego magazynu "Nouvel Observateur", an-Nahda może liczyć na głosy 17% Tunezyjczyków. To dużo, bo na porewolucyjnym gruncie wyrosło już ok. 80 ugrupowań politycznych, a zagrozić może jej tylko, jak się wydaje, Postępowa Partia Demokratyczna (10% głosów). Islamiści kuszą wyborców programem społecznym, zapowiadają walkę z bezrobociem i poprawę jakości życia. A o to przecież rewolucjoniści walczyli. Nie wiadomo jednak, jakie zasady religijne i moralne wprowadzą w tym najbardziej liberalnym kraju arabskim.

- Jeśli do władzy dojdzie an-Nahda to uwierz, uciekam z kraju. Choćbym miał wpław płynąć na Lampedusę! - stwierdza dobitnie Amir, 19-latek pracujący w wypożyczalni sprzętu wodnego. Co innego mówi starszy od niego o pięć lat Fehd. Studiuje w Paryżu a do Tunezji jedynie "wpada" na wakacje. - Oni (an-Nahda) mają konkretny program, wiemy, czego się po nich spodziewać. Nie chcę, żeby przyszli jacyś ludzie znikąd i zrobili nam bałagan na wzór zachodni. Mieszkam we Francji. Wiem, jak to może wyglądać - ocenia, zaciągając się sziszą. - Tęsknisz za średniowieczem? - kontruje Mouhaimen. - Ja się boję islamistów. Moralność, religia, ubiór to indywidualna sprawa każdego z nas. Nie chcę, żeby cokolwiek nam narzucali. Chcę, żebyśmy szli do przodu, nie cofali się - oświadcza. Zamyśla się, po czym rzuca patrząc w dal: - To już lepiej było za Ben Alego.

Aneta Wawrzyńczak, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)