Nie boją się śmierci - będą walczyć do końca
Islamskie królestwo na ziemi czy własne, niepodległe państwo? Grupy bojowników, które od lat ukrywają się w czeczeńskich lasach, mają coraz bardziej odmienne cele. O co właściwie walczą ci brutalni partyzanci?
22.10.2010 | aktual.: 22.10.2010 13:44
Najpierw walczyli o wolność - dla siebie, wspólnot rodowych (aułów), całego narodu. Gdy ich wysiłki spełzły na niczym, zwrócili się do najwyższej siły, do Boga. Ziarno muzułmańskiej walki z niewiernymi trafiło na podatny grunt i szybko zapuściło korzenie. Z imieniem Allaha na ustach rozpoczęli dżihad - świętą wojnę. Hasła niepodległościowe zeszły na dalszy plan. Teraz powracają głoszone przez rebeliantów, dla których wolna Czeczenia jest największą wartością, ważniejszą niż islamski emirat. Wraz z ich pojawieniem się w partyzanckim podziemiu doszło do rozłamu. Zamach na parlament w Groznym mógł być pierwszą odsłoną walki o prymat.
Atak przed kamerami
Wtorkowy zamach na czeczeński parlament nie był ani pierwszym, ani ostatnim na Kaukazie Północnym. W regionie, szczególnie w jego południowo-wschodniej części, krwawe ataki są chlebem powszednim.
W Czeczenii przez kilka ostatnich lat było w miarę bezpiecznie. Jednak na Kaukazie, który jest jednym organizmem, wzrost niestabilności w jednej części odbija się na pozostałych. Ostatnimi czasy miasta sąsiedniej Inguszetii, Osetii Północnej, a zwłaszcza Dagestanu stały się celami ataków partyzantów. Od bomb giną lokalni urzędnicy, milicjanci i przypadkowi cywile. - Trudno oczekiwać, że Czeczenia pozostanie wyspą spokoju - ocenia Wojciech Górecki, ekspert z Ośrodka Studiów Wschodnich.
Przed laty o atakach na szpital w Budionnowsku, teatr na Dubrowce czy szkołę w Biesłanie mówił cały świat. Teraz informacje o zamachach i ich ofiarach rzadko przekraczają granice Federacji Rosyjskiej. Stały się jednym z elementów kaukaskiego krajobrazu. Nie zadowala to komendantów partyzanckiego podziemia - jak przystało na Czeczenów, są ambitni, dumni, złaknieni sukcesów i sławy. Dopiero atak na lokalny parlament sprawił, że oczy świata znów, choć na chwilę, skupiły się na nich.
Tylko dwaj ludzie mogli stać za tym zamachem - czytaj więcej
Zamach ten był inny niż pozostałe. Po pierwsze dlatego, że dokonał się na oczach licznych dziennikarzy przybyłych do Groznego w ślad za Raszydem Nurgalijewem, ministrem spraw wewnętrznych Federacji Rosyjskiej. Po drugie - rosyjscy oficjele składali wizytę w czeczeńskim parlamencie z okazji piątej rocznicy jego powołania. Był to więc idealny czas i miejsce, by przeprowadzić uderzenie, o którym wieść poniesie się dalej, poza Kaukaz, poza granice Rosji.
Organizatorzy zamachu, zaprawieni w walce partyzanci, zdają sobie sprawę, że Rosja nie będzie mogła przejść nad tym do porządku dziennego. Zwiększy się liczba rosyjskich żołnierzy patrolujących grozneńskie ulice, a krajowe media jeszcze przez jakiś czas będą rozpamiętywały ten spektakularny atak. To cena, jaką - z punktu widzenia rebelianckich komendantów - warto ponieść, bo w Czeczenii tli się kolejna wojna, której stawką jest przywództwo nad całym partyzanckim podziemiem.
"Więzienie narodów"
- Weźcie tyle wolności, ile zdołacie udźwignąć - zachęcał Borys Jelcyn nad trumną Andrieja Sacharowa, wybitnego radzieckiego fizyka jądrowego, ojca rosyjskiej bomby wodorowej. Gdy Sacharow zrozumiał, jaki owoc wydała jego praca, poświęcił resztę życia walce z jej niszczącymi skutkami. Stał się także orędownikiem walki o prawa człowieka i wolność słowa. Zmarł w grudniu 1989, gdy radziecki kolos chwiał się na glinianych nogach. Przemówienie wygłoszone przez Jelcyna na pogrzebie Sacharowa miało otworzyć drzwi do wolności wszystkim tym, którzy mieli dość życia w "więzieniu narodów", jak określano ZSRR.
W imieniu Czeczenów klamkę nacisnął Dżochar Dudajew, pierwszy prezydent republiki. Tuż po zwycięstwie w wyborach, 1 listopada 1991 roku ogłosił niepodległość - cały naród mógł swobodnie przejść przez drzwi i rozkoszować się wymarzoną wolnością. Okazało się jednak, że to, co dotychczas trzymało Czeczenów razem - niezależność, pragnienie nieskrępowanej wolności, które nie pozwala poddać się obcym rządom, granicząca z szaleństwem odwaga - w niepodległym państwie zaczęło ich dzielić. W dopiero co zrodzonym organizmie rozwinął się rak. Zaatakował pod postacią ludzi wytyczających jedyne słuszne, ich zdaniem, ścieżki, którymi powinien podążać naród. Takich ludzi wśród Czeczenów było wielu.
Jednym z symptomów choroby był konflikt, jaki kilka lat po śmierci Dudajewa zarysował się między Asłanem Maschadowem, prezydentem Czeczeńskiej Republiki Iczkerii (CZRI) a Szamilem Basajem, przywódcą czeczeńskich rebeliantów. Byli jak ogień i woda - Basajew porywczy, niepokorny, bezkompromisowy, Maschadow zrównoważony, ostrożny, szukający porozumienia. Jeden chciał zadowolić samego siebie, drugi - wszystkich po trochu. Choć wielokrotnie wchodzili sobie w paradę, musieli się jakoś dogadywać. Gdy obaj zginęli, ich stanowiska przejęli ludzie, pomiędzy którymi o kompromisie nie ma mowy.
Po jednej stronie barykady jest Ramzan Kadyrow, obecny prezydent namaszczony przez Rosję. Po drugiej - Doku Umarow, samozwańczy Emir Kaukazu, który wypowiedział świętą wojnę niewiernym, a więc i Rosji, i Zachodowi. Już wcześniej zarysował się podział czeczeńskiej opozycji na antyrosyjską grupę partyzantów i skłonnych do rozmów członków rządu emigracyjnego. Brak jedności niczym rak trawił kolejne pomysły na wyleczenie republiki. Jednak dopiero teraz doszło do przerzutów - przeciwko bezpaństwowemu dżihadowi wystąpili dotychczasowi podwładni Umarowa z Husajnem Gakajewem na czele. Po stronie tego ostatniego stanął Ahmed Zakajew, były premier Czeczenii na emigracji, który złożył mu przysięgę wierności. Jest to więc kolejna odsłona rozłamu, tym razem rozgrywająca się na jednej, czeczeńskiej ziemi.
Dżihad zamiast niepodległości
Doku Umarow przez kilkanaście miesięcy był prezydentem CzRI. W czasie jego rządów ważyły się losy maleńkich narodów, które, podobnie jak Czeczenia, starały się o uznanie w oczach świata. W lutym 2008 roku niepodległość uzyskało Kosowo. Pół roku później, w sierpniu, Moskwa stanęła po stronie Abchazji i Osetii Południowej, separatystycznych republik w Gruzji. - Rosja miała świadomość, że społeczność międzynarodową może zapytać, dlaczego Abchazja i Osetia Płn. mogą być niepodległe a Czeczenia nie. I za przykładem Kosowa uznać niepodległość Czeczenii - uważa Adam Borowski, honorowy konsul CzRI w Polsce.
Umarow jednak nie chciał lub też nie potrafił kuć żelaza póki gorące. W październiku 2007 roku rozwiązał CzRI i powołał Emirat Kaukazu, który miał objąć swoim panowaniem wszystkie kaukaskie republiki. Celem partyzantów przestała być niepodległość Czeczenii. Stał się nim bezpaństwowy i bezterminowy dżihad (czytaj więcej). - W ten sposób rozwiązał problem Rosji. Nikt już nie zadawał pytań o niepodległość Czeczenii, gdyż sami walczący ogłosili, że jej nie chcą, że chcą dżihadu i wirtualnego Emiratu Kaukaskiego - twierdzi Borowski.
Twór Umarowa nie ma określonej budowy. - Emirat Kaukaski jest bardzo luźną strukturą bojowników, którzy mają poziomy kontakt między sobą - podkreśla Górecki. Partyzanci skupiają się w małych grupach, które działają samodzielnie. Mają wielu przywódców, co gwarantuje im przetrwanie. - Można zabić jednego czy drugiego przywódcę, ale bardzo ciężko jest zniszczyć podziemie jako takie - przypomina ekspert OSW. Jednak aż do teraz głównodowodzącym był Umarow, który gromadził bojowników pod "jednym szyldem", wokół jednej idei. Bunt Gakajewa i innych komendantów oznacza dwuwładzę. W takich przypadkach zazwyczaj dochodzi do walki. Zamach na parlament może być pierwszą jej odsłoną.
Stawka większa niż życie
W sierpniu partyzanci skupieni wokół Gakajewa dokonali ataku na Centeroj, rodzinną wieś Ramzana Kadyrowa. Mimo iż strzegło jej półtora tysiąca kadyrowców, zginęli bliscy współpracownicy prezydenta, a ich domy spłonęły. - Był to straszny cios dla Kadyrowa, który odpowiedzialnością za atak obarczył Ahmeda Zakajewa i zapowiedział, że go zabije - mówi Borowski. Z pewnością nie umknęło to uwadze Umarowa, który dotychczas kontrolował wszystkie działania partyzanckie w regionie. Dlatego to on i Gakajew są głównymi podejrzanymi o przeprowadzenie zamachu na parlament.
Jeśli atak był pomysłem Gakajewa, oznacza to, że "grupa iczkeryjska”, jak określa ją Adam Borowski, znów chce zaznaczyć swoją obecność i pokazać Umarowowi, że w czeczeńskim podziemiu partyzanckim skończyło się jedynowładztwo. Jeśli natomiast zamach zaplanowali i przeprowadzili dżihadyści, jest to odpowiedź Umarowa, który chce pokazać, że wciąż się liczy.
- Bardzo prawdopodobne, że jest to (atak na parlament - red.) efekt rywalizacji różnych grup o wpływy i przywództwo w podziemiu. Taki zamach może być elementem rozgrywki między nimi czy chęcią pokazania, która grupa ma większy potencjał i jest w stanie przeprowadzić taką akcję - ocenia Górecki.
Jest o co walczyć. Po pierwsze, o prestiż. - Nie należy zapominać o bardzo dużych różnicach ambicjonalnych dzielących komendantów, z których każdy uważa się za ważniejszego od innych - przypomina Górecki. Po drugie, o kontrolę nad strumieniem pieniędzy, które płyną do partyzanckiego podziemia. Nie są to olbrzymie kwoty, ale zaspokajają potrzeby bojowników. Źródeł, skąd pochodzą, jest kilka. Górecki wymienia światowe centra dżihadu i podatki płacone przez przedsiębiorców czeczeńskich. Do tego dochodzą jeszcze "brudne pieniądze" - według niektórych podziemie jest częściowo finansowane przez czeczeńskie mafie, które działają w Moskwie. Po trzecie, o to, kto bardziej wystraszy Kadyrowa, pokaże mu, że jest siłą, z którą musi się liczyć. Po czwarte, o rząd dusz rodaków, trzymanych twardą ręką przez prezydenta. Zamachowcy chcą zamanifestować, "że ciągle toczy się walka, że nie jest tak, że Kadyrow rządzi i nic więcej się nie dzieje" - uważa Górecki.
Na walce o władzę nad partyzanckim podziemiem najwięcej stracą zwykli ludzie. Przetrwali już krwawą wojnę i kampanię antyterrorystyczną. Jakoś sobie radzą pod autorytarnymi rządami Ramzana Kadyrowa. Teraz stają się pionkami w kolejnej już kaukaskiej grze. Bez względu na to, kto zwycięży - dżihadyści Umarowa czy "grupa iczkeryjska" Gakajewa, to w cywilów będą trafiały zabłąkane kule i to oni będą ginęli w zamachach terrorystycznych.
Aneta Wawrzyńczak, Wirtualna Polska