"Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz i uczył o atomie"
Premier Tusk w obliczu trudnej sytuacji zachowuje spokój. Niczym zatroskany ojciec narodu napomina, abyśmy „mimo dramatycznych emocji, współczucia i smutnych wzruszeń, nie wyłączali zdrowego rozsądku”. To znaczy co konkretnie? Ano, żebyśmy pod wpływem widoków kolejnych pożarów i kolejnych eksplozji reaktorów elektrowni Fukushima, przypadkiem nie porzucili naszych ambitnych planów atomowych. W końcu u nas nie ma trzęsień ziemi. Warto zastanowić się jednak nad przyszłością kolosa pod Żarnowcem - pisze Michał Sutowski w cotygodniowym felietonie dla Wirtualnej Polski.
Kurt Hager, główny ideolog NRD-owskiej Socjalistycznej Partii Jedności mawiał pod koniec lat 80., że „nie ma powodu tapetować mieszkania tylko dlatego, że właśnie robią tą sąsiedzi”. Miał na myśli, że nie będą go jacyś tam Polacy, Węgrzy czy inni Rosjanie uczyć, jak ma reformować system. Niech się komuna pali i wali, w jego Wschodnich Niemczech – wsi spokojna, wsi wesoła. NRD, jak pamiętamy, przestał istnieć niedługo po tej wypowiedzi.
Nie sugeruję, że nasze „ewentualne przyszłe instalacje jądrowe” (cyt. za Donald Tusk)
wybuchną, względnie stopią się zaraz po uruchomieniu, ani nawet, że rząd premiera Tuska za chwilę upadnie. Historia uczy jednak, że czasem warto się rozejrzeć dookoła. I niekoniecznie zmieniać strategiczne plany pod wpływem kilku ujęć w TVN24 – za to zatrzymać się i przeprowadzić publiczną debatę o tym, na co wydamy kilkadziesiąt miliardów z publicznego budżetu. Chyba że obiecywany cztery dni temu przez premiera „pozytywizm” ma jedynie oznaczać „pozytywistyczną” wiarę obiektywną i bezwzględną słuszność naukowych recept na efektywność energetyczną i bezpieczeństwo. Recept przypadkiem zbieżnych z postulatami lobby atomowego.
A temu ostatniemu grunt pali się pod nogami – i nie chodzi tylko o to, że kurs akcji największego na świecie budowniczego elektrowni atomowych (francuskiej Arevy) na początku tygodnia spadł o prawie 10%. Kanclerz Angela Merkel wolała nie czekać, aż lewica rzuci się jej do gardła (a wybory do trzech Landtagów już za pasem) i wprowadziła 3-miesięczne moratorium, w czasie którego przetestowane pod kątem bezpieczeństwa zostaną wszystkie niemieckie elektrownie atomowe, a 7 najstarszych zostanie na trwałe zamkniętych. Zawieszone zostanie postanowienie z końca zeszłego roku o wydłużeniu działalności pozostałych elektrowni (Niemcy planują całkowite „wyjście z atomu”, kwestią sporu koalicji z opozycją jest jego termin). Szefowa niemieckiego rządu, podobnie jak i nasz premier, twierdzi że „bezpieczeństwo stanowi priorytet”. Tylko zamiast wskazywać, że przecież na Haiti i bez elektrowni atomowych było więcej ofiar niż w Japonii, podkreśla: tamtejsza katastrofa stanowi „cezurę w historii stechnicyzowanego świata”.
Przełomowy charakter katastrofy Fukushimy potwierdza nawet Horst Seehofer, ikona prawicowego betonu z CSU.
Czy oznacza to, że nasz sąsiad nieodwołalnie i w ekspresowym tempie wyłączy swe reaktory? Wątpliwe. SPD i Zieloni podejrzewają rząd o „układ” z koncernami atomowymi: wyłączenie starych elektrowni w zamian za przedłużenie działania pozostałych. Dyskurs rządzącej koalicji jest niespójny – jeszcze kilka miesięcy temu zapewniano, że nie można zbyt szybko wyłączyć elektrowni, bo Niemcom zabraknie prądu a dziś okazuje się, że odłączenie od sieci aż siedmiu nie robi dużej różnicy. Wszystkie miały być bezpieczne, a dziś zapowiada się we wszystkich – testy bezpieczeństwa. Nie ma wielkich wątpliwości, że ostatnie decyzje to sprawa czysto polityczna. Nie tylko w sensie wąskim, „wyborczym” – wybór (bądź nie) energii atomowej, źródeł tradycyjnych albo odnawialnych to sprawa całościowych wizji tego, jak ma wyglądać społeczeństwo i jakimi wartościami się kierować. I kto ma za to zapłacić.
W Polsce debaty nie ma – jest tylko kampania propagandowa, w której światli eksperci oświecają ciemny, bo „bojący się” naród. Jeśli jakiś ekspert miewa inne zdanie, bywa nazywany wieśniakiem, jak ostatnio pewien fizyk w pewnym kanale informacyjnym. Rząd i atomowe lobby „ustawiają” sobie przeciwnika, podkreślając, że oni się nie boją (vide ostatnio minister Trojanowska w Brukseli, m.in. w odpowiedzi na sugestie premiera landu Brandenburgia). W domyśle boją się przeciwnicy atomu – znaczy, że panikarze, zacofańcy, ekolodzy i inni Niemcy.
Argumentów przeciwko atomowemu romantyzmowi Platformy („sięgaj, gdzie wzrok nie sięga” – i nie myśl przy tym za dużo) jest mnóstwo, choć mało kto ich słucha – ja przytoczę tylko jeden, wynikły bezpośrednio z ostatniej tragedii w Japonii. Po Czarnobylu wielu argumentowało, że problem tkwił w autorytarnym, a do tego niewydolnym państwie, które de facto zwiększało, zamiast redukować straty. W Japonii mamy państwo ultra-sprawne i demokratyczne. A jednak o jednym z wybuchów premier tego kraju dowiedział się z telewizji. Blokadę informacyjną (i kunktatorstwo – jeden z reaktorów zbyt późno schłodzono wodą morską) po katastrofie elektrowni równie dobrze może zorganizować obsługujący ją koncern – zainteresowany tym ekonomicznie a nie politycznie.
To tylko jeden z powodów do zastanowienia – czy kolos pod Żarnowcem, zbudowany nie wiadomo kiedy, przez francuski koncern, za nasze – ogromne – pieniądze, jest rzeczywiście potrzebny. Ale polski rząd chyba wciąż – zamiast „pozytywistycznego”, rzetelnego sporu, woli „romantyczną” wizję. Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz i o atomie nas pouczał.
Michał Sutowski dla Wirtualnej Polski