PolskaNic nie mam, jestem szczęśliwy

Nic nie mam, jestem szczęśliwy

Darek Drozd był bogaczem. Wybrał się na koniec świata, a po powrocie zupełnie odmienił swoje życie. Lichwiarz z Lubina pozbył się całego majątku i pieszo – bez grosza w kieszeni, map, nie znając języków – ruszył w pokutną pielgrzymkę do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela. Bóg jest moim ubezpieczeniem – powtarza. Ufam mu bez reszty.

Nic nie mam, jestem szczęśliwy
Źródło zdjęć: © SP/GW

25.07.2007 | aktual.: 25.07.2007 11:15

Darek podnosi stopę, pokazuje sandały, w których przeszedł dwa tysiące kilometrów. W podeszwę producent wtopił kropkę z zielonego plastiku. Oferują zwrot pieniędzy jeśli się zetrze – mówi z uśmiechem. Po trzech miesiącach w drodze podeszwa jest cieńsza o kilka milimetrów, ale zieloną kropkę wciąż widać. Nici z pieniędzy. Drobiazg. Jeszcze niedawno Darek miał ich mnóstwo. Nie dały mu szczęścia.

Z serca nienawiść

Kiedy otwierał lombardy i stać go było na wszystko – każdy kaprys, najnowsze audi prosto z salonu, podarowanie dziewczynie kilku tysięcy na drobne zakupy – wydawało mu się, że panuje nad swoim życiem, i że poradzi sobie w każdej sytuacji. Jeździł po dyskotekach, szalał z kumplami, robił głupstwo za głupstwem – liczyła się kasa i zabawa. Posypało się. Sześć lat temu rozszedł się z żoną – szkolną miłością, którą poślubił jako osiemnastolatek, bo dziecko było w drodze. Po rozwodzie znalazł inną kobietę, wybudował dla niej nowy dom. Jednak coraz mocniej czuł, że życie, nad którym niby panował, zamienia się w katastrofę. Nadal miał pieniądze, ale nie opuszczał go niepokój.

Miałem w sobie tyle złości, tyle żalu – opowiada. Przemiana zaczęła się równo rok temu. Pamiętam, modliłem się na cmentarzu: „Boże, jeśli jesteś, zabierz mi z serca nienawiść, a zrobię co zechcesz”. I nagle, kilka dni później, wszystko minęło bez śladu.Pierwszy raz w życiu poczuł taki spokój i taką wolność.

Mył się w butelce

„Kamień z serca” – mawiają ludzie o podobnych chwilach. Darek też czuł – fizycznie, całym ciałem – jakby ściągnięto z niego ogromny ciężar. Zaufałem Panu Bogu. On ma plan – powtarza, zaciskając w dłoni różaniec z drewnianych paciorków nawleczonych na czerwoną sznurówkę. Nawet z dyndającym na piersi ogromnym krucyfiksem nie wygląda jak dewot: jest opalony, umięśniony, z tatuażami wystającymi spod obcisłego t-shirtu. Bóg chciał, by się oczyścił, więc po modlitwie na cmentarzu Darek Drozd zostawił nowo wybudowany dom, rzucił firmę, pozbył się zarobionego na lichwie majątku. Został nędzarzem, bez grosza przy duszy. Rodzina odstąpiła mu – na pustelnię – dwa pokoiki w starej chałupce w Brunowie, z hulającym po izbie wiatrem, bez wody. Mył się w butelce. Modlił i medytował. Zarośnięty jak średniowieczny mnich, dwa miesiące błąkał się po okolicy, wypatrując znaku.

Znak muszli i krzyża

Znaków była cała sekwencja – nie wszystkie dostrzegł od razu. Pierwszy to chłopiec, którego 11 miesięcy temu urodziła jego córka. Na chrzcie rodzice dali mu imię Jakub. Darek Drozd opiekował się wnukiem. Pojechał z małym odwiedzić szwagierkę w Chocianowie. Tam wyjrzał przez okno i zobaczył jakieś tablice w oddali. Beata, co to jest?– pytał. Ten widok nie dawał mu spokoju. Wyszedł obejrzeć je z bliska. Na planszach był symbol muszli z krzyżem. I informacja, że tędy biegnie droga do słynącego cudami grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela. Czytał i czuł dreszcz, nie od zimna, bo nagle wszystko ułożyło się w wyraźny wzór. Już wiedział, czego szukał.

Pierwszy dzień

Półtora miesiąca później, 8 kwietnia – w niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego – wyruszył sprzed kościółka w Jakubowie do Hiszpanii. Pieszo, z 25-kilowym plecakiem i stopami obutymi w niezniszczalne ponoć sandały. On, który dotąd prawie nie chodził, tylko kursował samochodem między firmą a domem. Bez mapy. Bez pieniędzy. Bez ubezpieczenia na wypadek choroby. Bez podstawowej znajomości języków umożliwiającej dopytanie się o drogę czy nocleg. Z Bogiem, który – jak wierzył – o wszystko zadba. Zaczęło się fatalnie, choć ten pierwszy 20-kilometrowy odcinek to miała być pestka. Błądził, źle odczytywał znaki. W Grodowcu miał umówiony nocleg u księdza, ale kiedy wreszcie po dziewięciu godzinach marszu dotarł na plebanię, zastał zamknięte drzwi. Wszystko szło nie tak. No i jeszcze deszcz, który zaczął padać, gdy w ciemności rozkładał namiot. Mokry, zmęczony, głodny zasnął myśląc: „Panie Boże, gdzie ja? Ja nie dam rady.” Drobne cuda

Wiara, która góry przenosi, wróciła nazajutrz. Gdy lubinianin dochodził do Polkowic, przy drodze zatrzymał się samochód. Nieznajomy mężczyzna zaprosił pątnika do swojego domu, ugościł i przenocował. Takich ludzi spotykał na swojej trasie jeszcze wielokrotnie, w Niemczech, Francji, Hiszpanii. Rano biegli do niego przez ulicę z kubkiem gorącej kawy. Albo wciskali w dłoń 10 euro, by sobie kupił coś do jedzenia. Wskazywali drogę, podrzucali mapy lub wtopiony w folię wycinek niemieckiej gazety z jego zdjęciem. I działy się drobne cuda. Szukając noclegu w Goerlitz zgubił szlak i trafił do kościoła. Ksiądz, którego łamaną niemczyzną próbował dopytać o dom pielgrzyma, spojrzał nań litościwie:_ Nie wysilaj się_ – przerwał Darkowi po polsku. Ugościł lubinianina na plebanii, przenocował i dał przewodnik, dzięki któremu nie błądził na odcinku do Erfurtu. Gdyby nie zszedł ze szlaku, nigdy by go nie spotkał. Przechodząc przez inne miasto, dostał kartkę z numerem telefonu. Ktoś na migi pokazał mu, by zadzwonić w razie
kłopotów. I akurat tego wieczoru nie mógł znaleźć noclegu. Gestykulując, poprosił przygodną Niemkę, by wybrała numer. Odezwał się ewangelicki pastor, nakarmił, odstąpił łóżko.

Chleb z cebulą

Wyruszając co rano w drogę nie wiedział, gdzie znajdzie nocleg ani co będzie jadł. Podstawę jego menu stanowił chleb z cebulą – prosty, zdrowy i tani posiłek. Ale w Hiszpanii – gdy przez 10 dni mieszkał samotnie nad oceanem w Finistera – żywił się korzonkami traw, ziołami. W Niemczech omal nie zamarzł, gdy którejś nocy chwycił mróz i namiot zniknął pod kilkucentymetrową warstwą śniegu. Innym razem podczas noclegu szykował się na śmierć głodową w drodze – i znowu cud: rano nieznajoma kobieta przyniosła mu reklamówkę z chrupiącymi bułeczkami, wodą i pasztetem. Padał deszczyk, a ja szedłem szczęśliwy, bo Pan Bóg zesłał mi moją mannę z nieba i pasztet z przepiórek – opowiada Darek Drozd. Cały czas czułem, że jest i pomoże mi w każdej ekstremalnej sytuacji.Nie zapomni łez sióstr z Bad Kissing, kiedy go zobaczyły: zarośniętego, w arafatce na głowie, zgiętego pod ciężarem plecaka. Okazało się, że był pierwszym gościem w ich nowym domu pielgrzyma.

W niebo wzięty

Pieszo pokonał prawie całe Niemcy, choć nieraz zwijał się z bólu i gorączki. Potem polscy franciszkanie z Freiburga – tuż przy francuskiej granicy – kupili mu bilet kolejowy do Lourdes. Najbardziej niezwykły był ostatni odcinek pielgrzymki – słynny Camino de Santiango przecinający północną Hiszpanię. Spotkał na nim 56-letniego Brazylijczyka, który pamiętał, jak jego babcia – emigrantka z Polski – odmawiała pacierz i śpiewała „Sto lat”. Szli razem, odtwarzając tamte modlitwy i wyjąc „Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam” jak egzotyczną religijną pieśń. Na Camino poznał też Reginę i Janusza Jarzębkowskich, polskie małżeństwo mieszkające od 25 lat w Kolonii. To oni zafundowali mu powrotny bilet lotniczy do Polski i zaprosili do swojego domu. Na koniec świata – W 86 dni wyprawiłem się na koniec świata i z powrotem – mówi o swej pielgrzymce Dariusz Drozd.

Przebyłem siedem tysięcy kilometrów, w tym dwa tysiące na własnych nogach – liczy. Kiedy wysiadł na lotnisku, w kieszeni miał jedno euro. Schudł 12 kilo. Przywiózł kilka widokówek, płytę ze zdjęciami podarowanymi mu przez Jarzębkowskich, kilkadziesiąt stempli z sanktuariów i zapisany do połowy stustronicowy brulion – pamiętnik. Wszystko się zmieniło. Nie ma nic, jest bezdomny i szczęśliwy jak nigdy. Wrócił do żony, z którą rozstał się sześć lat temu. Uwielbia małego Jakuba. Siedzimy z Darkiem w słońcu. Jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu– kilka razy powtarza swoją dewizę. Dostałem dar i wiem, że to nie koniec. Będę musiał świadczyć, że on jest. On czuwa. Teraz, kiedy sam nie ma dachu nad głową, chce zrobić coś dla ludzi mieszkających na ulicy. Spotyka ich wszędzie. Czuje, że musi się o nich zatroszczyć, tak jak Bóg zatroszczył się o niego na Drodze św. Jakuba.

Pątniczy szlak

Droga św. Jakuba to jeden z najważniejszych chrześcijańskich szlaków pielgrzymkowych. Właściwa Camino de Santiago istnieje tysiąc lat i prowadzi przez północno-zachodnią Hiszpanię do katedry w Santiago de Compostela, gdzie znajduje się grób św. Jakuba Apostoła. Przedłużeniem Camino są oznaczone muszlą z krzyżem szlaki pielgrzymkowe pokrywające całą zachodnią i środkową Europę. Od dwóch lat 160-kilometrowy odcinek Droga Św. Jakuba prowadzi także przez Polskę: z Jakubowa do Zgorzelca. Pieczę nad nim sprawuje Bractwo św. Jakuba.

Piotr Kanikowski (PEKA)

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)