PolskaNazywają go "kałasznikow". Zobacz, dlaczego

Nazywają go "kałasznikow". Zobacz, dlaczego

W stalinowskim więzieniu, kiedy głośno było o czeskim biegaczu, długodystansowcu Emilu Zatopku, nazywano go "Zatopkiem od mówienia". Później miał pseudonim "kałasznikow" albo "UZI", bo wyrzucał z siebie słowa z szybkością karabinu a kiedy był ministrem spraw zagranicznych BOR-owcy z jego ochrony nie nadążali wchodząc za nim po schodach. Tak swoje spotkania z prof. Władysławem Bartoszewskim opisują jego znajomi i przyjaciele. Niezwykła książka "Bartoszewski. Opowieści przyjaciół" ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa "Czerwone i Czarne".

Nazywają go "kałasznikow". Zobacz, dlaczego
Wydawnictwo Czerwone i Czarne

07.11.2011 | aktual.: 07.11.2011 16:24

Wirtualna Polska publikuje fragmenty książki autorstwa Jerzego Kubraka. Prof. Władysław Bartoszewski w 2007 r. został wybrany przez naszych Internautów Człowiekiem Roku.

Aleksander Kwaśniewski: Nadawaliśmy na podobnych falach. Bartoszewski lubił cięty humor i szybką ripostę. Ja też. Ale innych Bartoszewski potrafi zagadać bezlitośnie. Wszędzie i na każdym szczeblu. Nie dopuścić do głosu dyplomatycznej wygi, szefa MSZ Rosji Igora Iwanowa, to dla niego bułka z masłem. "Panie prezydencie, miałem świetną rozmowę z Iwanowem" - chwalił mi się kiedyś. "A, to bardzo się cieszę" - odpowiedziałem. "Proszę pana, przez godzinę, muszę przyznać, w ogóle go do głosu nie dopuściłem" - opowiadał mi rozpromieniony Bartoszewski. "Czy jest pan pewny, że to była dobra rozmowa?" - zapytałem. "Oczywiście, przecież i tak wiem, co on by powiedział" - skwitował Bartoszewski. Profesor miał pseudonim "Kałasznikow" albo "UZI". Od szybkostrzelnych karabinów. Coś w tym było. Rzeczywiście przekazywał informacje z całą mocą.

Radosław Sikorski: Spekulowano, że niebywałe zdolności oratorskie i zawrotne tempo mówienia Bartoszewskiego to świadoma taktyka negocjacyjna, dotycząca ważnych dla Polski spraw najróżniejszych, która miała doprowadzić rozmówców do stanu, w którym powiedzą: zgadzamy się na wszystko, tylko niech już przestanie... Pamiętam naszą pierwszą rozmowę, gdy zostałem u Bartoszewskiego wiceministrem spraw zagranicznych. Byłem odpowiedzialny za relacje z Azją, Afryką, Ameryką Łacińską, sprawy polonijne, służbę konsularną. I Władysław Bartoszewski mówi: "Panie Radku, rób pan. Jak pan coś spieprzysz, to pana odwołam, a na razie ma pan moje pełne zaufanie". Inna rzecz, która utkwiła mi w pamięci, to jego szybki chód. Minister spraw zagranicznych ma ochronę BOR. Uwagę zwracało to, że BOR-owcy nie nadążali, wchodząc za Bartoszewskim po schodach.

Wiesław Chrzanowski: - Wie pan, jak go nazywali w stalinowskim więzieniu? Głośno było wtedy o takim czeskim biegaczu, długodystansowcu, który wygrywał wszystkie zawody: Emilu Zatopku. Bartoszewski był "Zatopkiem od mówienia". Mówił szybko i długo. I nigdy się nie męczył.

Zdzisław Najder: Pod koniec lat 70., niedługo po założeniu konspiracyjnej organizacji Polskie Porozumienie Niepodległościowe umówiłem się z Bartoszewskim w samochodzie, na rogu ulicy. Bartoszewski słyszał o PPN-ie, widział już jakieś nasze teksty. Rozmowa miała być sekretna. Wiedziałem, że nie jesteśmy podsłuchiwani. Mój Peugeot 404 był pod dobrą opieką. Gdyby mechanicy zauważyli w nim coś podejrzanego, na pewno bym o tym wiedział. Kiedyś uprzedzili mnie, że mam opony przedziurawione. Nie na bieżniku, tylko celowo przekłute z boku koła. Czuwali nad autem, by było "czyste". Ale co z tego, skoro Władek, jak to on, rozmawiając, cały czas się wydzierał. Miałem wrażenie, że za chwilę szyby wylecą z samochodu pod naporem jego energii. Na szczęście nikogo nie było w okolicy.

Bardzo rzadko wspominał natomiast o Oświęcimiu. Pobyt w Auschwitz był dla niego straszliwym szokiem. Trafił do obozu jako młody chłopak, zachorował i ta choroba go uratowała. Dzięki niej został wyciągnięty z obozu. Miał wielkie szczęście, że przeżył. Ale pamięć, jak wielu ludzi tam zginęło, mogła przesłonić w jego świadomości fakt własnych doświadczeń. No tak, mi się udało, ale gdzie ci wszyscy ludzie, którzy byli koło mnie? Nie ma ich. Nie jest łatwo przywoływać takie wspomnienia. Dlatego prawdziwi kombatanci zazwyczaj nie lubią o swoich przeżyciach opowiadać.

Był miłym towarzyszem przy stole. Pijał białe wino (czerwone mu podobno szkodziło), ale w ilościach zupełnie śladowych. On jest człowiekiem zdecydowanie niepijącym, jak na polskie obyczaje. Ja bardzo lubię wino, ale bardzo nie lubię mieszania polityki z alkoholem. Bo naprawdę nie wiem wtedy, kiedy jedno się kończy, a drugie zaczyna. Pod tym względem jestem dosyć doktrynalny. Z Władkiem nigdy nie było tego problemu, że siedzimy, siedzimy i w końcu dokładnie nie wiemy, czy to mówi wino, czy człowiek. Nie należy też do osób specjalnie wybrednych. Jest zbyt zajęty mówieniem i myśleniem, żeby skupiać większą uwagę na jedzeniu. Ale nie jest też tak, że wszystko zje. Bo na to, żeby się dobrze odżywiał, zwraca uwagę jego żona.

Andrzej Celiński: Kiedy go poznałem, nigdzie nie pracował. Utrzymywał się z pisania. Dla mnie w PRL było niepojęte, żeby nie mieć etatu. Dla większości ludzi w moim pokoleniu było to niewyobrażalne. Że można być na tyle wolnym człowiekiem, by nie wisieć na żadnym etacie. Wstawać, o której godzinie się chce, kłaść się spać, o której się chce, i nie chodzić do pracy. Co nie znaczy lenić się. Broń Boże! Ale być autorem swego życia codziennego i tworzyć dla tego życia ramy. Mam w pamięci taki obraz z dzieciństwa, jak Bartoszewski przechodził pod moim domem. Gdy były jakieś ferie i miałem wolne w szkole, widywałem go idącego gdzieś o dziewiątej rano albo jeszcze później. Pewnie do biblioteki maszerował. Dziwiłem się, bo o tej porze moich rodziców od dawna nie było w domu. Ojciec był inżynierem, mama ekonomistką, obydwoje pracowali w biurze projektów. Nieraz nawet od szóstej rano. Generalnie w PRL było wielkim szczęściem, gdy ktoś przychodził do pracy na wpół do ósmej. A Bartoszewskiego to nie dotyczyło.
Robił, co chciał. To było dla mnie ogromnym aktem odwagi życiowej. Że będąc intelektualistą, pracując piórem i głową, można pozostać niezależnym od właściwie jedynego, państwowego pracodawcy.

Stefan Niesiołowski: Z perspektywy swoich przeżyć z Oświęcimia czy Rawicza, Bartoszewski wprowadzał do naszego pobytu w ośrodku internowania w Jaworzu czynnik racjonalności, takiego trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość. Podczas Wigilii, którą spędzaliśmy razem w "internacie" pomyślałem sobie: "Dobrze, że Bartoszewski tu jest". Bo niektórzy lamentowali, histeryzowali, mieli absurdalne pomysły głodówek protestacyjnych. Jedno żądanie brzmiało: zniesienie stanu wojennego! Drugie: uwolnienie internowanych! A trzecie: wydanie wszystkim nowych szczoteczek do zębów! Bartoszewski w takich sytuacjach kazał nam pukać się w czoło i podkreślał, że nie można mieszać postulatów zupełnie różnej rangi. Miał w sobie niebywały spokój i dystans do tego, co nas spotkało. Tłumaczył różnym rozpalonym głowom, żeby spokojnie tutaj siedzieć, nie reagować nerwowo, odliczać dni i czekać, co będzie dalej. Ten głos zdrowego rozsądku, zwłaszcza na początku internowania, był nam bardzo potrzebny. Osobiście ceniłem go również za
poczucie humoru, trafność spostrzeżeń i dosadny język. Pamiętam, jak podsumował jednego z internowanych - nazwiska przez litość nie wymienię - który nieustannie zajmował się ustalaniem, kto jest, a kto nie jest Żydem. Bartoszewski kiedyś nachylił się do mnie i mówi szeptem, ale tak, że chyba wszyscy naokoło słyszeli: "To dureń, pan zobaczy, kawał durnia. Do czego mu to potrzebne? Siedzimy w tym obozie, a on Żydów ciągle tropi".

Bartoszewski nie tylko szybko mówi, ale i chodzi. W Jaworzu nie za bardzo miał gdzie się rozpędzić. Spacery były jak w więzieniu. Chodziło się w kółko wokół placu. Tak to opisywał Waldemar Kuczyński, jeden z współinternowanych z Jaworza: "Komendant Bartoszewski z nieusuwalnego już nawyku reprezentuje styl wzorowego więźnia ery stalinowskiej. Spaceruje równomiernie, w sposób, powiedziałbym, znormalizowany, to samo tempo, jeden kierunek, bez ekscesów i anarchii. Postać lekko pochylona, ręce złożone do tyłu, oczy w ziemię. Żadnych spojrzeń w górę, góra jest objęta tajemnicą państwową"... Celny opis. Po Bartoszewskim widać było więzienne doświadczenie. Miał w sobie spokój człowieka, który przeżył tak wiele, że nic nie mogło go załamać. W Jaworzu spotkało się więcej ludzi z obozowym czy więziennym stażem. Szczypiorski przeszedł Sachsenhausen, odwiedzający nas biskup Ignacy Jeż - Dachau. Andrzej Czuma, Janusz Szpotański i ja byliśmy więźniami już za Gomułki. Wielokrotne aresztowania i zatrzymania mieli za sobą
bardzo wówczas młodzi Bronisław Komorowski czy Grzegorz Boguta. Ale gdzie nam wszystkim było równać się z Bartoszewskim. Pytał o moje doświadczenia więzienne i mówił o swoich. Te nasze opowieści były jak niebo i ziemia. Więc kiedy ktoś mi mówi: "Pan wiele wycierpiał", to mnie to śmieszy. Miałem dwadzieścia kilka lat, kiedy trafiłem za kraty. Młody człowiek może dużo wytrzymać. Dzisiaj bym w więzieniu umarł z nerwów, na serce prawdopodobnie, z jakiegoś napięcia. Ale wtedy nie było tak źle. Nikt mnie nie bił, nie byłem głodny. Co najwyżej czasem przemarznięty w betonowym pudle. Jak to porównać do znęcania się nad ludźmi w stalinowskich więzieniach, gdzie można było być pobitym, gdzie były nieludzkie warunki, gdzie były karcery, gdzie polewano wodą, gdzie strażnik był właściwie bezkarny? Nie ma porównania. Pamiętam, że rozmawiając z Bartoszewskim, skarżyłem się na moje więzienne jedzenie. Opowiadałem o okropnej zupie na kawałkach skór świńskich ze stemplami. Była sina, jakby ktoś do niej atramentu dodał. Wtedy
Bartoszewski mi powiedział, co on jadł, i aż zrobiło mi się niedobrze. Jakieś robaki zgniłe, wszystko spleśniałe, obrzydlistwa.

Kazimierz Kutz: Jestem pełen podziwu dla niego. Ma cechę, której mu serdecznie zazdroszczę. To człowiek, który zawsze jest w dobrym nastroju. Podejrzewam, że on w ogóle nie wie, co to jest depresja.

(js)

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (14)