Nasza droga zielona szkoła
Zaczął się sezon na zielone szkoły. Komu są
bardziej potrzebne: uczniom czy właścicielom biur podroży i
nadmorskich ośrodków wypoczynkowych - pyta "Gazeta Wyborcza".
28.03.2005 | aktual.: 28.03.2005 12:23
Tzw. zielone szkoły organizowane są od lat 90. Pomysł na nie był prosty: dzieci żyjące w zanieczyszczonych, przemysłowych rejonach Polski, np. na Śląsku, wywożono na dwa, trzy tygodnie nad morze, by tam mogły pooddychać świeżym powietrzem. Rekreację łączono z lekcjami. Za pobyt dzieci płaciły w dużej mierze państwowe zakłady pracy (np. kopalnie) i Fundusz Ochrony Środowiska.
Dziś zielone szkoły mają się dalej nieźle. Jeżdżą na nie głównie dzieci z województwa śląskiego. Tyle, że obowiązek płacenia za ich pobyt nad morzem spoczywa głównie na rodzicach. O tym, że trzecioklasista jedzie w kwietniu na zieloną szkołę, np. do Pobierowa, Ustki, Łeby, czy Władysławowa, jego matka słyszy na wywiadówce w październiku. _ Nikt nie pyta, czy stać nas na taki wyjazd_- opowiadają śląscy rodzice.
Za dwa tygodnie pobytu dziecka na polskim wybrzeżu muszą zapłacić 730-800 zł, tydzień dłużej kosztuje już tysiąc złotych. Dwa tygodnie na francuskim Lazurowym Wybrzeżu kosztują ok. 900 zł - na taki wyjazd decydują się zwykle szkoły niepubliczne. Modę na organizowanie zielonych szkół nakręcają biura podróży i ośrodki wypoczynkowe, które w przeciwnym przypadku mogłyby splajtować.
W śląskim kuratorium bezradnie rozkładają ręce: _ To spory wydatek dla rodziców. Można szukać sponsorów, zbierać pieniądze ratami, ale i tak pojawi się problem dzieci, które nie pojadą. Wychowawczo to trudna sytuacja, ale dyrektorzy muszą sobie z nią radzić, bo nie można przecież przekreślać zielonych szkół_- tłumaczy Anna Zamora, rzeczniczka śląskiego kuratorium. (PAP)