PolskaNarkomani w błękitnym świetle

Narkomani w błękitnym świetle

Przestrzeń publiczna zakłada możliwość spotkania każdego z każdym. Taka sytuacja jest kłopotliwa, pojawiają się więc metody wykluczania inności. Jednak czy miasto bez Innych jest jeszcze miastem? - rozważania na ten temat czytamy w kolejnym numerze czasopisma „(op.cit.,)”.

08.01.2005 | aktual.: 08.01.2005 08:33

Błękitne światło zalewa każdego, kto wkracza do toalety w Centrum Pompidou. Przez moment zachwycam się tym dizajnerskim pomysłem – o wszystkim tu pomyśleli, wszędzie sztuka! Tylko przez moment. Bo chwilę później orientuję się, że błękitne światło jest po to, by użytkownicy toalety nie mogli zauważyć swoich żył. Ani niebieska taśma Edwarda Krasińskiego, ani niebieski ekran Dereka Jarmana nie były inspiracją dla twórców toalet w Centrum Pompidou. Pomysł ten narodził się z chęci wyeliminowania narkomanów z tego miejsca. Jeżeli możemy mówić tu o sztuce, to jedynie o tej subtelnej, ale jakże sugestywnej sztuce ograniczania dostępu do przestrzeni publicznej.

Błękitne światło w toalecie nie zlikwiduje problemu narkomanii. Zdefiniuje ono jednak przestrzeń tak, że na narkomanię nie będzie miejsca. Nie trzeba wprowadzać tabliczek zakazu, ujawniać, że dokonuje się jakakolwiek selekcja. W błękitnym świetle nie dostrzeżemy narkomana, tak jak narkoman nie dostrzeże w nim swojej żyły.

Jak pisze Diane Ghirardo, optymistyczna wizja Juergena Habermasa, który przestrzeń publiczną postrzegał jako miejsce, gdzie równi obywatele mogą w nieskrępowany sposób spotykać się, by prowadzić debaty polityczne, była i pozostaje utopią. „Sławiona jako otwarta dla wszystkich, w rzeczywistości często maskuje serię praktyk wykluczających” – pisze Ghirardo.

Narkomania jest przykładem skrajnym. Trudno oczekiwać, by finansowane z budżetu instytucje kulturalne tworzyły przestrzeń przyjazną heroinistom. Przykład ten ukazuje jednak, że w egalitarnym środowisku miejskim heroiniści muszą spotkać się z „porządnymi obywatelami”, którzy wobec takiej konfrontacji wycofują się na swoje zamurowane przedmieścia. Utopijny egalitaryzm pogłębia więc tylko napięcia i podkreśla różnice.

Z wnętrza zamurowanego obszaru trudno jest dostrzec to, co dzieje się wokół. Ci, którzy są ante muros, stają się automatycznie barbarzyńcami. Widać ich tylko przez pryzmat stereotypu. Podczas dyskusji na temat grodzenia jednego z osiedli na warszawskich Kabatach, zaprojektowanego początkowo nie jako blokowisko, ale jako tradycyjna przestrzeń miejska, z handlowo-usługowymi uliczkami i publicznym placem („forum”), jeden z mieszkańców odgraża się: „skończy się przechodzenie do monopolowego przez nasze osiedle i wystawanie chuliganów na naszym forum”. Publiczne oznacza: nasze. A nasze oznacza: nie ich.

Błękitne światło ma tu na imię „własność prywatna” i prześwietla wszystkie struktury liberalnej demokracji, będąc jej największą świętością. Jak zauważa Anna Karwińska, w Polsce świętość ta jest dodatkowo wzmacniana poprzez wciąż niedokończone procesy transformacji systemowej. Pojęcia takie jak „dobro wspólne” są napiętnowane, co nie ułatwia życia w mieście, w którym z definicji powinno mieszać się to, co prywatne, z tym, co publiczne. Przekonanie o tym, że własność prywatna powinna dominować nad przestrzenią publiczną, prowadzi do rozpadu miasta na działki. Działki tylko pozornie tworzą integralną strukturę. Ich funkcje i reguły określane są przez właścicieli.

Kiedy na placu Piłsudskiego w Warszawie powstawał biurowiec Metropolitan, jego twórcy zapowiadali stworzenie w centrum miasta przestrzeni publicznej w postaci patio okolonego tym reprezentacyjnym budynkiem. Projektanci słusznie rozpoznali warszawski deficyt tego typu miejsc spotkania. Jednak kiedy Metropolitan powstał, okazał się klasową twierdzą. Patio, kontrolowane przez wysokie technologie i najemnych strażników, jest jak najdalsze od otwartego na twórcze i nieskrępowane wykorzystanie miejskiego placu. Wykluczenie przestaje być patologicznym procesem społecznym, a staje się ekonomicznie uzasadnionym prawem z konstytucyjnymi gwarancjami. Nie ma żadnych powodów, by zabronić właścicielowi decydowania o granicach dopuszczalnej ekspresji na jego terenie. Nie ma żadnych powodów, by zakazać błękitnego światła, które uwypukli konsumpcyjne, a zasłoni wszelkie inne funkcje „publicznego placu”.

Podczas spaceru wśród różowych świecących jeleni – plastikowych „rozweselaczy miejskich” stojących na nadwiślańskim skwerze w Warszawie, spotykam pięćdziesięcioparoletniego mężczyznę, który zachwyca się – widzianymi po raz pierwszy – rzeźbami i mówi: „No fajne to! Ale na pewno zaraz ktoś się znajdzie i powie, tak jak przy okazji palmy na rondzie de Gaulle’a, że lepiej, aby tu stał pomnik księdza Jerzego”. Okazuje się, że zachwyt mężczyzny nie jest zachwytem estetycznym, a raczej radością z politycznego zwycięstwa. Jelenie podobają mu się przeciw Popiełuszce. Jakie procesy zachodzą w społecznej debacie i naszej wizji miasta, że jedni postrzegają palmę jako konkurencję dla księdza Popiełuszki, a drudzy patrzą na różowe jelenie jako na zwycięstwo nad polskim katolicyzmem? Czy tak się przyzwyczailiśmy do błękitnego światła, że gdy na moment zgaśnie i zobaczymy, że wokół nas są inni/rożni/obcy, wpadamy w panikę i przystępujemy do ataku? Czy wykluczający dyskurs własności tak zdominował włączający dyskurs
wspólnoty, że zwycięstwo wyobrażamy sobie już tylko jako porażkę naszych sąsiadów? Ludzie podobni nie mogą stworzyć miasta – twierdził Arystoteles. Albo zaakceptujemy to, że musimy się dzielić miastem, albo zerwiemy dialog, by utonąć w błękitnym świetle.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)