Najsztub: dlaczego nie podpisałem listu w obronie Wildsteina
W ubiegłą niedzielę po południu zadzwonił do mnie Maciej Rybiński, felietonista „Rzeczpospolitej", i zapytał, czy podpiszę się pod listem zbiorowym dziennikarzy i redaktorów w obronie dziennikarza Bronisława Wildsteina.
03.02.2005 | aktual.: 03.02.2005 10:10
Inicjatorzy akcji uważają, że ogólnie rzecz biorąc, krytyka postępowania Wildsteina (wyniósł z Instytutu Pamięci Narodowej listę nazwisk występujących w archiwach SB - w sumie około 240 tysięcy byłych funkcjonariuszy, tajnych współpracowników, kandydatów na tajnych współpracowników i ludzi przez SB inwigilowanych), jest przejawem złej woli i ma na celu skompromitowanie zarówno idei lustracji, jak i osoby znakomitego dziennikarza, ofiary SB i niestrudzonego obrońcy powszechnego prawa do prawdy.
Po krótkiej rozmowie powiedziałem, że listu nie podpiszę. Choć przez moment poczułem się nieswojo, że nie staję w obronie dziennikarza.
Ale tylko przez moment.
Całą akcję obrony wywołał przede wszystkim niedzielny program Jacka Żakowskiego (dla przypomnienia złośliwym - mojego dawnego partnera z telewizyjnego „TokSzoku"). W swoim tekście w poniedziałkowej ,Rzeczpospolitej" Wildstein pisze między innymi: „Program [,Summa zdarzeń" Jacka Żakowskiego] miał służyć nie tylko zdezawuowaniu mojej osoby, ale również zastraszeniu IPN i zwolenników lustracji". Pominę swoje subiektywne odczucie, że program miał chyba jednak służyć poznaniu intencji Wildsteina, do czego on sam nie dopuścił, deklamując w kółko, że skopiował tę listę, by stworzyć pomoc naukową dla dziennikarzy, którzy co prawda nie są w stanie znaleźć w książce telefonicznej adresu IPN-u, ale palą się do pisania wnikliwych i rzetelnych materiałów o tajnych współpracownikach SB.
I zatrzymam się na zastraszaniu.
Zastraszanie rzeczywiście ma miejsce, ale zastraszeni to kilkaset tysięcy ludzi, którzy myślą, że mogą się na tej liście odnaleźć. Boją się, że jeśli znajdą tam swoje nazwisko, to miesiącami będą musieli znosić znaczące spojrzenia i dwuznaczne uśmiechy, zanim wyjaśni się niezbicie, że byli niezłomni. I z tego strachu przyśpieszą, a o to przecież chodzi Wildsteinowi, upublicznianie akt SB.
To tyle, jeśli chodzi o zastraszanie.
Wildstein walczy o masową i publiczną lustrację już od dawna. I nie ma w tym nic złego, zwłaszcza kiedy się wie, że jeden z jego najbliższych przyjaciół donosił na niego do SB. Zresztą w jego argumentowaniu za lustracją wyraźnie tę osobistą zadrę widać. Jednak akcją z IPN-owską listą przekroczył moim zdaniem pewną granicę. Przecież nie wziął jej po to, żeby napisać jakiś epokowy tekst, wziął ją po to, by tę burzę wywołać. I lustrację przyśpieszyć. Nie widzę w tym żadnego ze znanych mi znamion pracy dziennikarskiej. Wildstein postąpił jak rasowy polityk, który mając jakiś cel, sięga po skuteczne środki. Wywołuje nacisk społeczny. Można mu tylko pogratulować skuteczności. I ja mu jej gratuluję. Ale jako politykowi, a nie dziennikarzowi.
Może w tym jest główny problem, że Wildstein, mając w istocie temperament i osobowość polityka, marnuje się w dziennikarstwie. Polskiej polityce potrzebni są ludzie wyraziści, jednoznaczni, uparcie (choć nie chorobliwie) trzymający się swoich poglądów. Może stać się ciekawą nową twarzą w jakiejś partii prawicowej. Choć marudziłbym wtedy pewnie, że oto mamy kolejnego polityka bez poczucia humoru i dystansu.
Więc przed decyzją o niepodpisaniu „listu w obronie dziennikarza" zawahałem się tylko przez chwilę i ta chwila wystarczyła, żebym uzmysłowił sobie, że nie chcę podpisywać listu w obronie polityka. Wydaje się, że w poniedziałek to samo co ja zrozumiała „Rzeczpospolita" i wepchnęła Wildsteina na scenę polityczną.
Piotr Najsztub