Najmłodszy żołnierz w armii gen. Władysława Andersa
Miał iść do szkoły, gdy zaczęła się wojna. Potem była zsyłka na Sybir, głód, praca ponad siły, potworne mrozy i tęsknota za ojcem. By dostać się do kompanii młodzieżowej w armii generała Władysława Andersa, Krzysztof Flizak podał wcześniejszą o dwa lata datę urodzin. "Polska Zbrojna" opisuje niezwykłą historię najmłodszego żołnierza Andersa.
28.05.2012 | aktual.: 28.05.2012 11:17
Miał siedem lat, gdy wybuchła II wojna światowa. Zamiast iść do szkoły, musiał na wezwanie burmistrza nadgranicznych Dokszyc na Wileńszczyźnie kopać z dorosłymi rowy przeciwczołgowe. Jego ojciec Tadeusz Flizak, zawodowy wojskowy, został aresztowany przez NKWD i trafił do obozu jenieckiego pod Smoleńskiem.
Krzysztof wraz z matką i młodszą o dwa lata siostrą ukrywali się w domu kuzyna. Tam 29 czerwca 1940 roku zostali zatrzymani przez Sowietów i wywiezieni w bydlęcych wagonach do małej azjatyckiej miejscowości w obwodzie swierdłowskim, za Uralem. Kilkakrotnie przesiedlani, trafili w końcu do głębokiej tajgi w okolicach Nowosybirska, gdzie przeszli gehennę - głód, 40-stopniowe mrozy i ciężka praca ponad siły.
Gdy w grudniu 1941 roku do zapadłej syberyjskiej wioski dotarła wieść o tworzeniu się armii polskiej pod dowództwem generała Władysława Andersa, dziesięcioletni wówczas Krzysztof postanowił odnaleźć ojca. Niebezpieczna to była wyprawa - niemal tygodniowa jazda pociągami towarowymi, bez pozwolenia od władz sowieckich na podróż, bez biletu. Chłopiec kierował się na południe Związku Radzieckiego, wiedząc, że tam właśnie powstaje posiłkowa armia tworzona z wypuszczonych na mocy "amnestii" polskich jeńców i zesłańców Armia mająca wspierać walczące z Niemcami ZSRR.
Spotkanie z ojcem
Krzysztof Flizak dotarł w końcu do celu. Udało mu się odnaleźć ojca, który przybył do Kermine (dziś Nawoi - miasto w Uzbekistanie, 150 kilometrów na północny zachód od Samarkandy), aby towarzysz broni potwierdził jego tożsamość. Spotkanie było krótkie, bo Tadeusz Flizak musiał szybko wracać do swojej jednostki. Tymczasem Krzysztof rozpoczął realizowanie marzeń o szlifach generalskich. Postanowił wstąpić do tworzonej przy Wojsku Polskim kompanii młodzieżowej. Aby się do niej dostać, podał wcześniejszą o dwa lata datę urodzin. Przyjęto go i w ten sposób został najmłodszym żołnierzem generała Andersa.
Oto jak zapamiętał tamte lata: Przed nami była wolność, była nadzieja przeżycia, nadzieja lepszego jutra, nadzieja, że to już może początek drogi powrotnej do Polski... O niczym innym wówczas nie mogliśmy marzyć. I szliśmy dalej: przez Pahlevi, Teheran, przez Habaniję i chamsiny (burze piaskowe), przez Syrię, Czarną Pustynię i Transjordanię. Z "nieludzkiej ziemi" do "ziemi obiecanej".
Mały uciekinier z Sybiru poczuł się szczęśliwy, gdy został uczniem powstałej z rozkazu generała Andersa wojskowej szkoły przy 2 Korpusie Polskim. Wszystkie organizowane wówczas przy wojsku szkoły miały swój odpowiednik w brytyjskich strukturach wojskowych "Young Soldiers". Ich polskie nazwy to szkoły junackie dla chłopców i szkoły młodszych ochotniczek (SMO) dla dziewcząt. Krzysztof wspomina słowa, które skierował do junaków generał Anders podczas jednej z wizyt: Jesteście moją ostatnią wojskową rezerwą i mam nadzieję, że już niedługo wszyscy zobaczymy wolną i niepodległą Polskę.
Droga do wolności
Krzysztof Flizak z wdzięcznością mówi o roli tego wspaniałego dowódcy w swoim życiu: Generałowi Andersowi zawdzięczam wszystko. On uratował mnie z katorgi syberyjskiej, (…) zadbał o moje na włosku wiszące zdrowie, dał mi wszystko to, co miał, swoją rodzinę: polską armię.
Gdy w kwietniu 1942 roku Krzysztof znalazł się z polskim wojskiem w Iraku, wkrótce w gazetce polowej umieszczono jego zdjęcie z następującym podpisem: "Najmłodszy żołnierz generała Andersa, Krzysztof Flizak, melduje się swojemu szefowi kompanii, sierżantowi Bronisławowi Dereniowi, w obozie Wojska Polskiego nad jeziorem Habanija". Na innej fotografii Krzysztof, stojąc w towarzystwie dwóch junaków, trzyma kwiaty przeznaczone dla wizytującego polskie obozy generała Kazimierza Sosnkowskiego, który objął naczelne dowództwo nad Polskimi Siłami Zbrojnymi na Zachodzie po tragicznej śmierci generała Władysława Sikorskiego. Droga do wolności, która wiodła przez Palestynę i Egipt, była szkołą młodzieńczej solidarności. Wojsko zastąpiło Krzysztofowi utraconą rodzinę, było namiastką ojczyzny. Korpus Junackiej Szkoły Kadetów (JSK) został utworzony na wzór przedwojennego Korpusu Kadetów II Rzeczypospolitej. Kadeci nosili wprawdzie brytyjskie mundury, ale oprócz naramienników z JSK na rękawach mieli odznakę "Poland" i
choinkę na biało-czerwonej tarczy. Była to odznaka 3 Dywizji Karpackiej. W lecie junacy nosili brytyjskie mundury tropikalne, ale z polskimi odznaczeniami. Broń również była brytyjska, podobnie sposób salutowania, lecz obowiązywały polskie komendy wojskowe.
Sam Krzysztof - z uwagi na zbyt młody wiek - nie brał bezpośredniego udziału w walkach. Jego dwunastu starszych kolegów ze szkoły kadetów zginęło w bitwach o Monte Cassino, Loreto, Ankonę i Bolonię. Flizak wspomina ich zawsze z żalem i głębokim szacunkiem.
W sierpniu 1947 roku Junacka Szkoła Kadetów została przetransportowana z Palestyny do Port Saidu w Egipcie, po czym na okręcie "Chitral", wraz z oddziałami wojsk brytyjskich, dotarła do Southampton. Po roku pobytu w obozie Bodney koło Cambridge i ostatniej maturze korpus został zdemobilizowany. Kadeci rozjechali się po świecie. Wielu z nich wyemigrowało do Ameryki, Kanady, Australii, Argentyny i Brazylii. Do ojczyzny wrócili nieliczni. W komunistycznej Polsce "janczarzy Andersa" nie byli mile widziani.
Na podbój Ameryki
Gdy wojna się skończyła i przyszedł czas demobilizacji, wojsko zadbało jeszcze o to, aby kadeci mogli zdobyć wykształcenie i odnaleźć się w cywilu. Krzysztof zaliczył dwa lata inżynierii na politechnice w Chelsea, ale w Anglii, gdzie pozostali jego rodzice, nie widział perspektyw na awans. Postanowił wyjechać do Ameryki. Gdy opuszczał Europę statkiem "Queen Mary" w 1951 roku, miał niecałe 19 lat. Na amerykańskiej ziemi celnik spenetrował mu kieszenie i kazał otworzyć bagaż. Były to dwie ciężkie walizki, a w nich same książki. Urzędnik pokiwał głową i skomentował ironicznie: Synu! Myślisz, że z tymi książkami i siedmioma dolarami w kieszeni podbijesz Amerykę?. Młody człowiek z pewną siebie miną odrzekł: You will see, sir! (Zobaczy pan!).
W Ameryce nie znał nikogo, kto mógłby mu pomóc. Momentami był bliski załamania. Uratowała go armia Stanów Zjednoczonych, przysyłając powołanie do służby obowiązkowej. Znów poczuł się w swoim żywiole. Ukończył szkołę oficerską w Fort Benning w stanie Georgia i szkołę skoczków spadochronowych Jump School. Został przydzielony do 187 Pułku Powietrznodesantowego w 101 Dywizji Spadochronowej "Screaming Eagles", którą wysłano do Korei.
Zaczął się nowy rozdział w życiu Krzysztofa Flizaka. On sam tak wspomina ten czas: Służyłem w armii Stanów Zjednoczonych z wielką dumą. Brałem czynny udział w zbrojnej akcji w Korei, (…) gdzie agresor był wspierany przez Rosję Sowiecką i czerwone Chiny. Mój udział w tej wojnie to była walka "za wolność naszą i waszą".
25 maja 1953 roku - dwa miesiące przed zakończeniem działań militarnych - został ciężko ranny. Leczenie trwało wiele miesięcy. Był kolejno w szpitalach w Korei, Japonii, a ostatecznie wylądował w US Army Hospital w Fort McClellan w stanie Alabama. Potem dostał skierowanie na pięć lat rehabilitacji. W tym czasie podjął studia na uniwersytecie stanowym w Wisconsin, które opłaciło mu wojsko.
W służbie nauki
Gdy po pięciu latach zgłosił się na komisję wojskową, powiedziano mu, że może powrócić do czynnej służby, ale w stopniu kapitana. Chłopięce marzenie o generalskich szlifach legło w gruzach. W tej sytuacji Krzysztof Flizak zdecydował się na karierę naukową. Został młodszym profesorem na Wayne State University w Detroit. Jego praca polegała między innymi na opracowywaniu specjalistycznych podręczników (i programu szkoleniowego) pilotażu dla lotnictwa wojennego USA, wykładał też na uniwersytetach w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Szwecji.
- Gdy budowałem moją karierę w armii Stanów Zjednoczonych, a później w świecie naukowym w Ameryce i Szwecji, czułem się jak latarnik Sienkiewicza, spragniony polskiego słowa - wspomina. - Aby nie zatracić w świecie i otoczeniu anglosaskim tego, co posiadałem i co było bardzo drogie mojemu sercu, dużo czytałem po polsku- mówi.
Przez 30 lat nie miał żadnego kontaktu z językiem polskim, nie licząc książek. Wielka zmiana nastąpiła, gdy poznał swoją obecną żonę, Mariolę Matuszewską. - Byłem głęboko wzruszony, gdy ukochany język ojczysty znów zagościł na co dzień w moim życiu - wspomina.
Teresa Dominiczak, "Polska Zbrojna"