Najgrubszy problem Busha
67 tysięcy Polaków po wyjściu z kina zastanawia się: czy wierzyć Moore'owi? A przecież tylko zebrał to, o czym już pisano.
12.08.2004 | aktual.: 12.08.2004 07:35
Gdy dwa lata temu ukazała się książka „Biali głupcy", głos jej autora Michaela Moore'a brzmiał dla wielu jak irytujące brzęczenie grubego rozsierdzonego bąka. Zastraszony atakami terrorystycznymi 11 września 2001 naród amerykański obdarzył George'a W. Busha kredytem zaufania porównywalnym z tym, jakim cieszył się Franklin Delano Roosevelt po Pearl Harbor. Każdy głos przeciw prezydentowi i jego administracji odbierany był jako niepatriotyczny i antyamerykański. Dbały o to skutecznie skupione w kilku przyjaznych rękach media amerykańskie - z należącym do imperium Ruperta Murdocha kanałem informacyjnym Fox News na czele. Ale dziś wojna w Iraku podzieliła społeczeństwo amerykańskie na pół i o połowę spadło poparcie dla Busha. Zanosi się więc na równie brutalną jak w 2000 roku walkę o Biały Dom z kandydatem Demokratów, tyle że już nie z Alem Gore'em, lecz Johnem F. Kerrym. O zwycięstwie znowu decydować mogą pojedyncze głosy, ale - jak zapowiedział Kerry - osobiście z całym sztabem prawników dopilnuje, aby nie
powtórzyła się farsa z liczeniem głosów na Florydzie, od której zaczyna się „Fahrenheit 9.11". Co więcej, obecność z kamerą na Florydzie zapowiedział tym razem sam Michael Moore.
Jeszcze jedno zmieniło się bowiem w ciągu tych dwóch lat - pozycja Moore'a. Z aroganckiego abnegata w nieodłącznej baseballówce (kiedy odbierał nagrodę telewizyjną Emmy, założył frak, ale pozostał w czapeczce) przeistoczył się w instytucję medialną o wielomilionowym kapitale i niebywałej sile rażenia. „Biali głupcy" sprzedali się w nakładzie czterech milionów egzemplarzy, a ich kontynuacja ,Hej koleś, gdzie jest moja ojczyzna?" jest na dobrej drodze do powtórzenia tego wyniku. Uhonorowane Oscarem „Zabawy z bronią" przyniosły 120 milionów dolarów wpływów na całym świecie, zaś nagrodzony Złotą Palmą na tegorocznym festiwalu w Cannes „Fahrenheit 9.11” w ciągu miesiąca rozpowszechniania w USA zdążył przekroczyć magiczny próg stu milionów dolarów! W Polsce przez pierwsze 10 dni obejrzało go ponad 67 tysięcy osób.
Dynamit na kowboja
Biały Dom może udawać, że ignoruje swego przeciwnika jako lewicowego idiotę z półświatka politycznego folkloru, lecz jest zaniepokojony sukcesem „Fahrenheita 9.11" i poparciem, jakie Moore, nieustraszony grubas, otrzymuje od różnych środowisk i celebrities, ostatnio od Eltona Johna, Whoopi Goldberg i Lindy Ronstadt. Frank Rich, komentator kulturalny ,The New York Timesa", jeszcze przed amerykańską premierą filmu zauważył, że Moore ,właśnie zdetonował dynamit". Po premierze zaś pojawiły się obok krytycznych recenzji także pochlebne oceny oraz wręcz nobilitujące porównania ze słynnym ,Oskarżam!" Emila Zoli z czasów haniebnego procesu Alfreda Dreyfusa i z satyryczną twórczością Marka Twaina. Dokument Moore'a debiutował w 900 kinach, w większości zlokalizowanych w wielkich miastach i zaliczanych do kategorii elitarnych art-house'ów, lecz po tygodniu trafił również do multipleksów i jest wyświetlany na 2000 ekranów w całej Ameryce. Badania Gallupa przeprowadzone między 8 a 11 lipca dowodzą, że zainteresowanie
filmem wykracza daleko poza ,twardy" elektorat Demokratów. „Fahrenheita 9.11" obejrzało już 8 procent dorosłych Amerykanów, a dalsze 18 procent deklaruje chęć zobaczenia go w najbliższym czasie. 30 procent potencjalnych wyborców raczej poczeka na wydanie filmu na kasetach i DVD, a to zła wiadomość dla Białego Domu, ponieważ ukażą się one tuż przed listopadowymi wyborami. Nawet nieskory do schlebiania Moore'owi analityk z Partii Republikańskiej Scott Reed przyznaje, że może to Busha kosztować utratę 3-4 procent głosów. Co to oznacza przy rozkładzie sympatii wyborczych 50:50, nikomu nie trzeba tłumaczyć.
Plebejski Oliver Stone
Brytyjski „The Times" widzi w Moorze ,człowieka, który potrafi dojrzeć międzynarodowy spisek nawet w hamburgerze" - ten jednak, bombardując Biały Dom, trzyma się raczej faktów, jakich od dawna dostarczają media - ot, choćby poważna i doskonale udokumentowana książka Craiga Ungera ,House of Bush, House of Saud" opisująca drobiazgowo interesy klanu Bushów z rodziną panującą w Arabii Saudyjskiej i rodem ben Ladenów.
Moore jest plebejską wersją Olivera Stone'a - człowieka podobnie jak on uzależnionego od teorii spiskowych. Z twórcą „JFK" i ,Nixona" łączy go pogląd, że kolejne administracje amerykańskie, począwszy od prezydentury Lyndona Johnsona, są zaabsorbowane realizacją własnych, egoistycznych interesów i zamiataniem brudów i kryminalnych poczynań pod dyżurny patriotyczny dywanik w biało-niebiesko-czerwone gwiazdy i pasy. Jeśli dla Stone'a momentem iluminacji stały się jego własne doświadczenia z wojny wietnamskiej, dla Moore'a było to odkrycie, że Biały Dom uciekł się do kłamstwa o monstrualnych zapasach broni chemicznej i biologicznej Saddama Husajna, by zyskać aprobatę społeczeństwa dla inwazji na Irak. A później - by to poparcie podtrzymać - za pośrednictwem mediów kreował fałszywy obraz wojny humanitarnej i jakby zupełnie pozbawionej krwi i ofiar.
Moore wojnę w „Fahrenheicie 9.11" pokazuje w całej jej szokującej brutalności, lecz - podobnie jak Stone - nie powiela błędu pacyfistycznych aktywistów z czasów wojny wietnamskiej, którzy zwłaszcza po ujawnieniu masakry w My Lai przedstawiali amerykańskich żołnierzy jako bandę degeneratów i zwyrodnialców. Pochyla się z pokorą nad bohaterstwem,oszukanych" ochotników. Zapewnia, że celem jego antywojennej kampanii jest to, by nigdy więcej zwykli Amerykanie nie byli wysyłani jako mięso armatnie na wojny rozpętywane w imię korporacyjnych czy klanowych interesów.
Ego jak gabaryty
50-letni Moore jest samotnikiem: jednoosobowym chórem, orkiestrą i obsadą swoich spektakli. Może dlatego, że - jak mówią złośliwi - jego ego jest tak potężne jak jego gabaryty i miażdży wszystko, co stanie mu na drodze. Żyłkę aktywisty poczuł w liceum w Flint, gdzie wygrał wybory do rady szkolnej. Jego hasło? „Wywalić dyrektora". Po kilku miesiącach znienawidzony dyrektor podał się do dymisji. Już w liceum zdobył nagrodę za slajdową prezentację o firmach, które najmocniej zanieczyszczały miejscowe środowisko. Wkrótce po przerwaniu studiów założył z kolei alternatywną gazetkę „Flint Voice", na której łamach pisał o skorumpowanych lokalnych urzędnikach i problemach społecznych. Z taką polemiczną pasją, że zauważono go aż w San Francisco i zaoferowano pracę w lewackim piśmie „Mother Jones". Moore nie zagrzał tam miejsca - podobno nie dało się z nim żyć.
Otrzymane od wydawcy odszkodowanie za bezprawne zwolnienie pozwoliło mu po części sfinansować realizację filmu „Roger i ja", w którym odwiedza rodzinne Flint, miasto niegdyś wspaniale prosperujące, gdzie robotników miejscowych zakładów Buicka - takich jak jego ojciec - stać było na posyłanie dzieci do prywatnych szkół, a dwa samochody w rodzinie nie były rzadkością. Ale w 1989 roku zakłady General Motors, które zatrudniały całą lokalną społeczność, były już historią i Moore może tylko pokazać ekonomiczną degradację Flint. Nie proponuje przy tym obiektywnej, bezosobowej, reportażowej formy. Ekran od początku do końca wypełnia postać Moore'a, który bezskutecznie zabiega o spotkanie z prezesem GM Rogerem Smithem, by namówić go do wizyty w mieście i ujrzenia na własne oczy katastrofalnych skutków likwidacji 30 tysięcy miejsc pracy.
Człowiek Demolka
”Roger i ja" odniósł duży sukces prestiżowy, a Moore przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie realizował telewizyjne programy ,TV Nation" i „The Awful Truth", które z determinacją tropiły wszelkie absurdy i nonsensy, jakie miastu mogą zafundować bezmyślna, pozbawiona wyobraźni i zbiurokratyzowana administracja oraz chciwy, zakłamany biznes. W miarę sukcesów z eksponowanym przez Moore'a robotniczym pochodzeniem zaczynało kontrastować jego zamiłowanie do luksusu. Gdy kręcił kilka odcinków „The Awful Truth" w Anglii, zażyczył sobie apartamentu w Ritzu. Gdy tylko zaczął zarabiać duże pieniądze, natychmiast nabył luksusowy penthouse w nowojorskiej Upper West Side. Ale te i inne paradoksy osobowości Moore'a jemu samemu nigdy nie spędzały snu z powiek. Gdy na festiwalu w Cannes ktoś wypomniał mu te wszystkie wielkopańskie maniery i przywiązanie do pieniędzy, Moore - mający opinię bardzo wymagającego, ale też hojnego pracodawcy - odpowiedział: - Pokaż mi drugiego reżysera, który tak jak ja opłacił z własnej kieszeni
podróż i zakwaterowanie nawet swojej recepcjonistce.
Moore dowiódł, że szybko się uczy. Sparzywszy się dotkliwie w 2000 roku, gdy pojawił się u boku kandydata zielonych Ralpha Nadera, dziś nie kwapi się z wyrazami poparcia dla jakiejkolwiek partii, organizacji czy ruchu. To, że nie ubiega się o żadne stanowiska, urzędy czy zaszczyty, czyni go praktycznie impregnowanym na obrzucanie błotem. Karci Republikanów, ale i Demokratom się dostaje. Ci drudzy stoją przed dylematem, jak by tu najdyskretniej zdyskontować sukces „Fahrenheita 9.11", by nie przystroić się przy okazji w szyderczą gębę Moore'a. Ten sam rozwiązał za nich dylemat, spływając we wtorek 27 lipca do Bostonu, gdzie odbywała się konwencja Demokratów, by - jak powiedział - zachęcić ich do pokazania wreszcie, że ,mają kręgosłup".
Wielokrotnie to jemu fani proponowali kandydowanie na prezydenta. Raz przy takiej okazji poklepał się po brzuchu, mówiąc: - Chyba nie chcecie, by TO przetaczało się po korytarzach Białego Domu? Styl Moore'a? Cięty humor, który - jak ktoś zauważył - przemawia do ludzi wychowanych na „Beavisie i Buttheadzie", „Simpsonach" i „South Parku", konfrontacyjność i doskonałe opanowanie sztuki montażu. Moore gardzi niuansami i subtelnościami. Stawia wyrazistą tezę i jej udowodnieniu podporządkowuje narrację. Brutalnie zderza ze sobą pełne ciepła obrazy zwykłych ludzi z karykaturalnymi portretami przedstawicieli korporacyjnego establishmentu. Sam przyjmuje rolę rzecznika zwyczajnego Amerykanina. Gruby, flejowaty, spocony - może zgrywać półgłówka, by niczym współczesny Sokrates zapędzać rozmówców w kozi róg niewygodnymi pytaniami. Pasuje do tej roli, bo blisko mu do amerykańskiego stereotypu. Kiedyś zrezygnował z uniwersyteckiego seminarium, bo uniemożliwiało mu śledzenie meczów ulubionych Detroit Tigers, a University of
Michigan porzucił pewnego ranka, gdy - jak wspomina - nie mógł znaleźć miejsca do parkowania.
Plaga dokumentów
- W zasadzie obwiniam o rozpoczęcie wojny w Iraku Blaira. Bo przecież Bush jest idiotą - przemawiał zaproszony na Cambridge University. I w „Fahrenheicie 9.11" nie ma litości dla urzędującego prezydenta, ukazuje go z sadystyczną satysfakcją w dziesiątkach kompromitujących sytuacji. Najbardziej wstrząsające dla widzów amerykańskich okazało się ujrzenie ich przywódcy w chwili, gdy dociera do niego wiadomość o ataku na wieże World Trade Center. Siedem długich minut porażającej bezradności, gdy Bush siedzi z egzemplarzem dziecięcej książki „My Pet Goat" („Mój koziołek") w ręku w szkole podstawowej w Miami, podczas gdy w Nowym Jorku rozgrywa się tragedia.
Krytycy zarzucają Moore'owi, że jest propagandystą, a nie dokumentalistą, lecz sztuka dokumentu jako narzędzia walki politycznej przeżywa dzięki niemu w USA renesans. Na ekrany wchodzą kolejno - by zdążyć przed wyborami - utrzymane w konfrontacyjnej poetyce „Control Room" Jehane Noujaim o pracy dziennikarzy telewizji Al-Dżazira, „The Oil Factor: Behind the War on Terror" Gerarda Ungermana i Audrey Brohy, „Bush's Brain" prezentujący sylwetkę doradcy prezydenckiego Karla Rowe'a, ,Uncovered: The War on Iraq" czy „Outfoxed: Rupert Murdoch's War on Journalism" Roberta Greenwalda, demaskujący manipulacje kanału informacyjnego Fox News jako tuby propagandowej Białego Domu.
A gdy „Fahrenheit 9.11” pobił rekord kasowy w kategorii dokumentu należący do ,Zabaw z bronią", Moore komentował to jak zawsze nieskromnie: - Amerykanie nie otrzymali pełnej informacji o wydarzeniach ostatnich trzech lat. Idą więc do kina, by tam szukać prawdy.
Jerzy Rzewuski