Nadchodzi drugi Holocaust
Dni Izraela są policzone. Jeśli sam nie zrzuci bomby atomowej na Iran, zostanie starty z mapy. Jeśli zrzuci, ściągnie na siebie gniew świata muzułmańskiego i obojętność Zachodu.
22.02.2007 06:57
Drugi Holocaust w niczym nie będzie przypominał pierwszego. Pewnego pogodnego dnia za pięć lub dziesięć lat, w środku jakiegoś regionalnego kryzysu albo zupełnie niespodziewanie, dzień, rok lub pięć lat po tym, jak Iran stanie się posiadaczem bomby atomowej, mułłowie z Qom zbiorą się na tajnym posiedzeniu pod portretem Ajatollaha Chomeiniego i dadzą prezydentowi Iranu zielone światło.
Rakiety Szahab III i IV polecą w stronę Tel Awiwu, Beer Szewy, Hajfy i Jerozolimy. Celem ataku będzie także sześć izraelskich baz lotniczych, w których znajduje się (podobno) broń jądrowa. Część rakiet będzie uzbrojona w głowice nuklearne, inne będą zawierać ładunki biologiczne lub chemiczne albo stare gazety. Wszystko po to, by zdezorientować izraelskie baterie przeciwlotnicze i oddziały Gwardii Narodowej.
Przy kraju rozmiarów Izraela cztery lub pięć rakiet wystarczy. Izrael zniknie z mapy. Milion lub więcej mieszkańców metropolii Tel Awiw-Jafa i Jerozolimy umrze w chwili ataku. Miliony zapadną na chorobę popromienną. Izrael ma około siedmiu milionów mieszkańców. Żaden Irańczyk nie zobaczy żadnego Izraelczyka. Sprawa zostanie przeprowadzona w sposób całkowicie odpersonalizowany.
Iranu nic nie powstrzyma
Drugi Holocaust będzie inny, bo dotknie także Arabów. W Izraelu jest ich 1,3 miliona, a kolejne 3,5 miliona żyje na Zachodnim Brzegu Jordanu i w Strefie Gazy. Znaczące mniejszości arabskie mieszkają w Jerozolimie, Tel Awiwie-Jafie i Hajfie, duże skupiska Arabów znajdują się w bezpośredniej okolicy Jerozolimy i niedaleko Hajfy. Tu także wielu zginie - natychmiast lub po pewnym czasie.
Ale masowe zabójstwo współwyznawców nie powstrzyma Mahmuda Ahmadinedżada ani mułłów. Irańczycy nie przepadają za Arabami, szczególnie wyznania sunnickiego, z którymi od wieków toczą wojny. Szczególnie zaś pogardzają Palestyńczykami, bo nie powstrzymali Żydów przed stworzeniem własnego państwa i zajęciem całej Palestyny. Poza tym irańskie kierownictwo widzi w zniszczeniu Izraela boży nakaz, zapowiedź Drugiego Nadejścia i nie zawaha się w związku z tym poświęcić w tej szczytnej sprawie tylu shuhada (męczenników). Z pewnością, by pozbyć się państwa żydowskiego, Arabowie będą gotowi do pewnych poświęceń. W tym ogromnym bilansie gra jest warta świeczki.
Wśród irańskich polityków może jednak paść pytanie: co z Jerozolimą? W końcu w tym mieście znajdują się trzecie co do ważności sanktuaria islamu - meczety Al Aksa i Omara. Duchowy przywódca Iranu Ali Chamanei odpowie na to pytanie zapewne tak samo jak na wątpliwości dotyczące zniszczenia Palestyny: miasto, podobnie jak kraj, z bożą pomocą odrodzi się w ciągu 20 czy 50 lat. Poziom skażenia spadnie, a ziemia ta zostanie zwrócona islamowi.
Sądząc po deklarowanej potrzebie zniszczenia Izraela i negacji Holocaustu, Ahmadinedżad jest ogarnięty obsesją. Dzieli ją z mułłami. Wszyscy oni wyrośli na naukach Chomeiniego, zatwardziałego antysemity, który często grzmiał przeciwko "Małemu Szatanowi". Ahmadinedżad ma naturę hazardzisty - jest skłonny zaryzykować przyszłość Iranu, a nawet całego muzułmańskiego Bliskiego Wschodu, byle tylko zniszczyć Izrael. Bez wątpienia wierzy, że Allah w jakiś sposób uchroni Iran przed izraelskim przeciwuderzeniem nuklearnym lub odpowiedzią Ameryki. Zostawiając na boku Allaha, może również wierzyć, że irańskie uderzenie zetrze na proch izraelskie państwo, zdemoralizuje jego przywódców, zniszczy lądowe bazy nuklearne i zdemoralizuje lub zdezorientuje dowódców łodzi podwodnych z głowicami atomowymi tak, że nie będą w stanie odpowiedzieć. Biorąc pod uwagę głęboką pogardę Ahmadinedżada dla niezdecydowanego Zachodu, jest mało prawdopodobne, by brał pod uwagę ewentualność nuklearnego ataku odwetowego Ameryki.
A może bierze to uderzenie na poważnie i po prostu jest gotów zapłacić tę cenę? Jak ujął to jego mentor Chomeini w przemówieniu z 1980 roku: "Nie czcimy Iranu, czcimy Allaha. Powiadam, niech ta ziemia spłonie. Powiadam, niech ta ziemia pójdzie z dymem, jeśli ma to przynieść triumf islamu". Dla uczniów Chomeiniego nawet poświęcenie rodzinnej ziemi jest akceptowalne, jeżeli dzięki temu upadnie Izrael.
Zachód pozostanie bezczynny
Izraelski wiceminister obrony Efraim Sneh sugerował, że Iran nie musi nawet sięgać po bombę, żeby zniszczyć Izrael. Samo zdobycie przez Iran broni atomowej do tego stopnia wystraszy i przygnębi Izraelczyków, że stracą nadzieję i stopniowo wyemigrują, zaś potencjalni inwestorzy i imigranci będą omijać śmiertelnie zagrożone państwo żydowskie. Wszystko to razem doprowadzi do jego upadku.
Ale moim zdaniem Ahmadinedżadowi i jego sojusznikom brakuje cierpliwości do takiego rozwiązania. Chcą zniszczenia Izraela jak najszybciej i jeszcze za swojego życia. Nie chcą pozostawiać niczego kaprysom historii.
Drugi Holocaust poprzedzają dziesięciolecia pracy ideologicznej irańskich i arabskich przywódców, zachodnich intelektualistów i mediów. Do różnych publiczności kierowane są różne komunikaty, ale wszystkie służą jednemu celowi - demonizacji Izraela. Muzułmanów na całym świecie uczy się: "Syjoniści są uosobieniem zła" i "Izrael musi zostać zniszczony". Ludzi z Zachodu instruuje się bardziej subtelnie: "Izrael jest rasistowskim ciemięzcą" i "W epoce wielokulturowości Izrael jest anachroniczny i zbędny". Pokolenia muzułmanów i przynajmniej jedno pokolenie na Zachodzie zostało wychowane zgodnie z tym katechizmem.
Przygotowania do drugiego Holocaustu ułatwia to, że wspólnota międzynarodowa jest podzielona i kieruje się własnymi, egoistycznymi interesami. Rosja i Chiny mają obsesję na punkcie muzułmańskich rynków, Francja widzi tylko arabską ropę, natomiast Amerykę klęska w Iraku wpędziła w głęboki izolacjonizm. Iran może swobodnie realizować swoje nuklearne ambicje i ostatecznie zmierzy się z Izraelem sam na sam. Jednak odizolowany Izrael okaże się niezdolny do podjęcia się tego zadania niczym królik oślepiony reflektorami pędzącego samochodu.
Latem ubiegłego roku partyjny aparatczyk w roli premiera i pomniejszy działacz związkowy na stanowisku ministra obrony posłali do Libanu armię wyszkoloną do rozpędzania słabo uzbrojonych palestyńskich bojówek. Izrael, niezdecydowany i zaniepokojony liczbą ofiar, przegrał 34-dniową miniwojnę z Hezbollahem - niewielką, ale silnie zmotywowaną, dobrze wyszkoloną i uzbrojoną przez Iran armią partyzancką. Ta porażka głęboko zdemoralizowała izraelskie kierownictwo polityczne i wojskowe.
Od tego czasu ministrowie i generałowie podobnie jak ich odpowiednicy na Zachodzie patrzą ponuro na to, jak sponsorzy Hezbollahu zbroją się w śmiercionośną bombę. Paradoksalnie izraelscy przywódcy mogą być zadowoleni z tego, że Zachód naciska na nich, by się ograniczali. Prawdopodobnie chcieliby bardzo wierzyć w zapewnienia Zachodu, że ktoś za nich wyjmie z ognia radioaktywne kasztany. Są nawet tacy, którzy wierzą w zupełnie księżycową tezę, że zsekularyzowana irańska klasa średnia, która ponoć istnieje, doprowadzi do zmiany władzy w Iranie i powstrzyma szalonych mułłów.
Izrael sam sobie nie poradzi
Dla państwa dysponującego tak ograniczonymi środkami militarnymi jak Izrael irański program atomowy stanowi nieskończenie skomplikowane wyzwanie. Biorąc sobie do serca lekcję, jaką był izraelski nalot na iracki reaktor nuklearny Osirak w 1981 roku, Irańczycy nie tylko zdublowali swoje instalacje nuklearne, ale rozproszyli je po kraju i zakopali głęboko pod ziemią. Dodatkowo irańskie cele leżą dwa razy dalej od Izraela niż Bagdad. By zniszczyć je bronią konwencjonalną, trzeba by dysponować amerykańskimi siłami powietrznymi i bombardować je na okrągło przez ponad miesiąc.
Izraelskie lotnictwo, komandosi i marynarka wojenna mogłyby w najlepszym razie zniszczyć niektóre fragmenty irańskiego projektu. Po ataku działałby on jednak dalej, a Irańczycy byliby jeszcze bardziej zdeterminowani, by jak najszybciej zdobyć bombę.
Bez wątpienia spowodowałoby to również natychmiastową ofensywę terrorystyczną wymierzoną w Izrael, a być może także w jego zachodnich sojuszników, i powszechne szkalowanie państwa żydowskiego. Propagandziści pod kierunkiem Ahmadinedżada jednogłośnie i gromko dowodziliby, że irański program miał wyłącznie pokojowy charakter. Izraelskie uderzenie mogłoby w najlepszym wypadku opóźnić irański program o rok lub dwa.
Ameryka nie uderzy w odwecie
Mówiąc krótko, niekompetentne kierownictwo w Jerozolimie może wkrótce stanąć wobec dylematu na miarę końca świata: albo zdecyduje się na atak bronią konwencjonalną, którego skuteczność będzie marginalna, albo wyprzedzająco uderzy w irański program nuklearny bronią jądrową. Czy starczy im na to odwagi? I czy determinacja, by ocalić Izrael, byłaby tak wielka, by zabić miliony Irańczyków i de facto zniszczyć Iran?
Pewien mądry generał dawno temu trafnie spuentował ten dylemat - izraelski arsenał nuklearny jest bezużyteczny. Może być użyty tylko "za wcześnie" lub "za późno". Nigdy nie będzie "właściwego" momentu. Jeśli Izrael sięgnie po broń "za wcześnie", czyli zanim Iran stanie się posiadaczem bomby, zostanie międzynarodowym pariasem i celem zmasowanego ataku muzułmańskiego, nie mając żadnego sojusznika w świecie. Z kolei użycie broni atomowej "za późno", czyli po irańskim ataku, nie miałoby większego sensu. Izraelscy przywódcy będą więc zaciskać zęby i liczyć na to, że jakimś cudem wszystko skończy się dobrze. Może, zdobywszy bombę, Irańczycy zaczną zachowywać się "racjonalnie"?
Ale ci kierują się inną logiką i użyją swoich rakiet. I podobnie jak w przypadku pierwszego Holocaustu społeczność międzynarodowa nie zrobi nic. Izrael przestanie istnieć w ciągu kilku minut - nie tak jak w latach 40., gdy świat przez pięć lat siedział z założonymi rękami.
Kiedy Szahaby dotrą do celu, świat wyśle statki ratunkowe i pomoc medyczną dla lżej zwęglonych. Nie zrzuci bomby na Iran. W jakim celu i za jaką cenę? Amerykańska odpowiedź nuklearna na trwałe wyobcowałaby cały świat muzułmański, pogłębiając i uogólniając starcie cywilizacji. Poza tym atak nie przywróci Izraela (czy powieszenie seryjnego mordercy przywróci życie jego ofiarom?). Więc po co bombardować?
Sprawca nie dotknie ofiary
Naziści uprzemysłowili ludobójstwo, ale sprawcy mieli jednak bezpośredni kontakt z ofiarami. Przed samą zbrodnią często odczłowieczali je, miesiącami i latami stosując przerażające upokorzenia i pranie mózgów. Ale między sprawcą a ofiarą był wzrokowy, słuchowy, a niekiedy fizyczny kontakt.
Niemcy i ich nieniemieccy pomocnicy musieli wygnać mężczyzn, kobiety i dzieci z ich domów, zbić, przegonić przez ulice, a potem rozstrzelać w pobliskim lesie lub załadować do bydlęcych wagonów i wywieźć do obozów, gdzie "praca czyni wolnym". Tam oddzielić zdolnych do pracy od bezużytecznych, wciągnąć tych ostatnich pod gazowe "prysznice", wylać gaz, a potem wyciągnąć ciała, by przygotować miejsce dla następnej partii.
Drugi Holocaust będzie inny. Ahmadinedżad nie zobaczy i nie dotknie tych, którym życzy śmierci (można spekulować, że może być tym rozczarowany, bo po latach służby w irańskich szwadronach śmierci w Europie mógł poczuć smak prawdziwej krwi). I rzeczywiście, nie będzie scen jak ta z września 1942 roku w polskim Bolechowie, którą opisuje w swej ostatniej książce Daniel Mendelsohn: "Straszliwy los spotkał panią Grynberg. Ukraińcy i Niemcy wtargnęli do jej domu, gdy rodziła. Płacze i błagania obecnych nie pomogły i została wywleczona z domu w nocnej koszuli i zaprowadzona na plac przed ratuszem. Tam (...), w obecności tłumu Ukraińców, którzy kpili sobie z niej i szydzili, została zawleczona na wysypisko śmieci, gdzie w końcu w bólach urodziła. Dziecko zostało jej natychmiast zabrane, nawet bez przecinania pępowiny, i wyrzucone. Tłum zadeptał je, a ona, sama krwawiąc, stała przez kilka godzin przy ścianie ratusza i patrzyła na krwawe szczątki swojego dziecka. Potem zabrano ją wraz z innymi na dworzec kolejowy i
załadowano do pociągu, który pojechał do obozu zagłady w Bełżcu".
Następnym razem nie będzie tak rozdzierających scen, oprawcy i ofiary nie będą tonąć we krwi, choć sądząc po zdjęciach z Hiroszimy i Nagasaki, fizyczne efekty eksplozji nuklearnej mogą być naprawdę nieprzyjemne. Co nie zmienia faktu, że będzie to Holocaust.
Benny Morris
Benny Morris jest izraelskim historykiem, profesorem na Uniwersytecie Ben-Guriona w Beer Szewie i publicystą "Jerusalem Post".