Na niewolniczym szlaku

Kto twierdzi, że handel ludźmi w Afryce to już zamierzchła historia, bardzo się myli. Na początku XXI wieku wciąż można za nędzne grosze kupić młodocianych robotników do pracy.

15.10.2007 | aktual.: 15.10.2007 11:00

Przyjechał autobus, by zabrać chłopców na Wybrzeże Kości Słoniowej” – wiadomość ta błyskawicznie rozeszła się po Bohicon w Beninie. Wkrótce wiedzieli o tym wszyscy, nawet w wioskach najbardziej oddalonych od miasta i w szałasach na brzegu rzeki Ouémé. Autobus nie rzucał się w oczy, był bowiem zaparkowany w dzielnicy po drugiej stronie torów kolejowych. Kierowca Lassau czekał cierpliwie dwa dni, zanim mógł ponownie uruchomić silnik. Mieliśmy odjechać tej nocy, najpóźniej jutro rano. Wszystko zależało teraz od Augustina, przemytnika dzieci.

Chłopcy po 20 euro

Bohicon to miasto średniej wielkości, zamieszkane przez 150 tysięcy osób, obowiązkowy przystanek na drodze łączącej Kotonu (siedzibę rządu Beninu) z północą kraju. Między rzeką Ouémé (na wschodzie) a granicą z Togo (na zachodzie) są setki, a może nawet tysiące miejscowości, gdzie ludzie wegetują w skrajnej nędzy. Augustin przybył do jednej z nich, Dehounty, gdzie spotkał się z radą starszych. W cieniu wielkiego drzewa opowiadał im, że „szuka dzieci do pracy przy międzynarodowym projekcie na Wybrzeżu Kości Słoniowej”. Cóż za eufemizm! W istocie kupił trzech chłopców, którzy mieli być potem bezlitośnie eksploatowani na plantacjach kakao. Za młodszych zapłacił dziesięć tysięcy franków (15 euro), za starszego trochę więcej – 15 tysięcy franków (ok. 20 euro).

Benin to jeden z najbiedniejszych krajów świata. Oprócz biedy drugą bolączką jest kwitnący tu handel dziećmi. U źródeł tego problemu tkwi praktykowana powszechnie poligamia. Niektórzy mężczyźni w Dehouncie mają po pięć kobiet, a każda z nich rodzi średnio pięcioro dzieci. Lucien Hou­menou spłodził ich dwadzieścioro, ale nie ma za co ich utrzymać. Postanowił zatem jedno sprzedać. – Zgadzam się oddać ci syna pod warunkiem, że wróci za trzy lata z pieniędzmi – powiedział Agustinowi podczas zebrania rady wioski. Emmanuelle Houmenou nigdy nie chodził do szkoły. W dni targowe pomagał swojej matce Justine, a w pozostałe ojcu – przy uprawie kukurydzy. Justine nie chciała, żeby jechał na Wybrzeże Kości Słoniowej, ale jej mąż miał już w kieszeni dziesięć tysięcy franków i zgodę rady.

Augustin zostawił samochód dwa kilometry od wioski. Był wprawdzie przemytnikiem ludzi, ale nie chciał się afiszować swoim fachem i obwozić z dziećmi na oczach wszystkich.

Gdy zapadł zmrok, ścieżką wydeptaną w czerwonej ziemi wymknęła się z wioski kilkuosobowa grupka. Dwunastoletni Emmanuelle szedł na przedzie, bez butów, ale za to z plastikową reklamówką. Za nim dreptał 16-letni Samuel Anedé i dziesięcioletni Joachim Nadja. Eskortowało ich kilku innych chłopców z wioski. Pooraną przez deszcze drogą jechaliśmy do Bohicon kilka dobrych godzin. Wczorajsza ulewa zwiastowała nadejście pory deszczowej, podczas której rzeka Ouémé występuje z brzegów i zalewa całą okolicę. Dotarliśmy do Bohicon głęboką nocą, omijając sprytnie boczną drogą posterunek policyjny na rogatkach miasta. Wszyscy wiedzą, że Augustin handluje dziećmi – gdyby złapano go z nieletnimi bez żadnych dokumentów, poszedłby z pewnością do więzienia.

Autobus wyrusza z Bohicon o północy. W środku jest 35 pasażerów, większość to młodzi ludzie bez dokumentów i z niewielkim bagażem, którzy od co najmniej trzech lat jeżdżą pracować na plantacjach na Wybrzeże Kości Słoniowej. Isidoro i Bertin to dwaj convoyeurs – pomocnicy kierowcy albo, jak kto woli, naganiacze, zajmujący się przekupywaniem żandarmów na przydrożnych posterunkach. Standardowa stawka za przepuszczenie autobusu bez zbędnych pytań waha się od 2 do 5 tysięcy franków (kilka euro). O piątej rano docieramy na granicę z Togo. Pomocnicy szofera otwierają drzwi, aby pasażerowie mogli przejść na piechotę stumetrowy pas ziemi niczyjej, oddzielający dwa policyjne posterunki.

Sandały na drogę

Od granicy do stolicy Togo, Lomé, położonej niedaleko granicy z Ghaną, jest jakieś 50 km. Mieliśmy ją przekroczyć około siódmej rano, kiedy otwierają się przejścia i tłumy ludzi przechodzą z Togo na drugą stronę. Kiedy byliśmy już na terytorium Ghany, pośpiech był niepotrzebny. Cały ranek mogliśmy odpoczywać. W jednym z pobliskich maquis – znanych w całej zachodniej Afryce ulicznych stoiskach, pełniących funkcję kawiarń – niektórzy pasażerowie autobusu niespiesznie popijali nescafé i zajadali się chlebem z masłem. Inni, korzystając z faktu, że autobus jest pusty, odrabiali zaległości w spaniu. Augustin zabrał dzieci na targ Alfao, żeby kupić im plastikowe sandały i trochę owoców. Marzeniem najstarszego z nich Samuela jest komórka – taka, jaką ma Augustin. – Kupisz ją sobie, jak zarobisz na plantacji – zapewnia handlarz.

Augustin ma 35 lat, jego ciało znaczą liczne blizny. On także jako dziecko był niewolnikiem, wysłanym na Wybrzeże Kości Słoniowej. Ojciec sprzedał go na plantację pierwszemu handlarzowi, jaki pojawił się w wiosce, gdy chłopak miał 15 lat. Zawarłem z Augustinem pakt: mogłem z nim jechać pod warunkiem, że nie będę robił mu zdjęć ani umieszczał w tekście informacji, dzięki którym można by go było zidentyfikować.

Kto korzystał w Afryce z transportu publicznego wie, że autobusy nie mają tu określonej maksymalnej liczby miejsc. Kierowca zabiera wszystkich, którzy się zmieszczą. W naszym autobusie też podróżowało znacznie więcej osób, niż przewidział to producent. Na dwóch miejscach siedziało po trzech pasażerów, torby ułożone na podłodze nie pozwalały nawet spuścić w dół nóg. Rozkładane siedzenia w przejściu także były zajęte. Wszędzie widać było spocone i spuchnięte od upału twarze. Nie słychać było żadnych rozmów, tylko szum silnika i pojękiwanie podwozia, gdy pojazd wpadł w wyjątkowo głęboką dziurę.

Emmanuelle przegrał walkę ze zmęczeniem, jego głowa opadła na ramię siedzącego obok Samuela, który, odkąd wyjechaliśmy z wioski w Beninie, starał się opiekować młodszymi chłopcami i dzielić z nimi jedzeniem. Na postojach szukał im miejsca, gdzie mogliby się położyć i odpocząć. Raz nawet pokłócił się z Augustinem, gdy ten przez kilka godzin nie dał im nic do zjedzenia. – Jak wrócimy do wioski, powiem wszystkim, że nie traktowałeś nas dobrze – powiedział mu, gdy przejeżdżaliśmy granicę z Ghaną. Augustin nie dał się wprawdzie łatwo zastraszyć, ale kilka godzin później kupił chłopcom sandały.

Do Akry dotarliśmy nocą. Kierowca, Lassau, był zmęczony. Zapadła decyzja, żeby spędzić noc na stacji benzynowej między Akrą a Elminą. Gdy zatrzymaliśmy się, niektórzy zaczęli pałaszować ostatnie zapasy. Większość podróżowała tak, jak stała: w jednej koszuli i bez grosza przy duszy. Augustin kupił chleb, kilka puszek sardynek i przygotował kanapki. W pobliskim maquis tłumek złożony z 20 mężczyzn oglądał mecz AC Milan–FC Liverpool. Dzieci już spały w autobusie. Pozostali pasażerowie też szykowali się do snu.

Przez zieloną granicę

Pokonanie granicy Wybrzeża Kości Słoniowej nie było łatwe. Kraj pogrążony był od pięciu lat w wojnie domowej. Bandy z kałasznikowami gotowymi do strzału grasowały na drogach. Ale pomocnicy kierowcy byli na to przygotowani. W Abidżanie, gospodarczej stolicy Wybrzeża Kości Słoniowej, udało im się załatwić przepustkę z napisem „konwój humanitarny”. Problem polegał jednak na tym, że na liście pasażerów, którą dysponowali żandarmi na granicy, widniało tylko 25 nazwisk, a w autobusie podróżowało 37 osób. Isidoro oddzielił od grupy 12 pasażerów nieznajdujących się na liście (był wśród nich Augustin z dziećmi i piszący te słowa), po czym skontaktował się z miejscową mafią zajmującą się przerzucaniem nielegalnych imigrantów przez granicę. W nocy na drugą stronę przewiozła nas ścieżkami w dżungli mała furgonetka. Kosztowało to niewiele ponad 20 euro.

W południe następnego dnia w umówionym miejscu znów wsiedliśmy do naszego autobusu. Czekał nas teraz ostatni i najbardziej niebezpieczny odcinek drogi. Od Meayí dzieliło nas 800 km i niezliczone kontrole drogowe. Przed każdym miastem powtarzał się ten sam rytuał. Do autobusu wchodziło dwóch żandarmów z listą pasażerów i zaświadczeniem, że jest to konwój humanitarny. Krótkie spojrzenie, komenda, by podnieść szlaban, i mogliśmy jechać dalej. O szóstej rano następnego dnia dotarliśmy na miejsce. Czekał na nas uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku, Joseph Houpan, który przedstawił się żandarmom jako „szef Benijczyków w Meayí”. To on wysłał do Beninu autobus, by przywiózł nielegalnych imigrantów. Houpan miał dobre kontakty z lokalnymi plantatorami, a teraz miał im zaprezentować długo oczekiwany „towar”. Joseph nie przestawał wydawać poleceń. Po chwili otworzył coś, co wyglądało jak biuro, a znajdowało się tuż obok meczetu. Co i rusz wykrzykiwał do telefonu komórkowego, że „przyjechał autobus z Beninu”. Po pewnym
czasie przed biuro zaczęły zajeżdżać pick-upy z nadzorcami. Wybierali po dwóch, trzech pasażerów z autobusu, aż nie został nikt. Joseph dostał za każdego robotnika 35 tysięcy franków (niecałe 35 euro). Potem rozliczył się z kierowcą i jego pomagierami. Część pieniędzy odłożył dla żandarmów. Jak mówił, w kieszeni zostało mu około 40 tysięcy franków. Układ z nadzorcami plantacji był prosty: każdy nielegalny pracownik odpracowywał w pierwszym roku bilet, w następnym gromadził niewielkie oszczędności, a po trzech latach mógł już opłacić swój powrót. Wracał wtedy do domu z kilkoma tysiącami franków.

Dzieci przywiezione przez Augustina nie wchodziły do „ogólnej puli” – był to towar „na zamówienie”. W południe w biurze pojawił się mężczyzna w średnim wieku, którego wszyscy nazywali Monsieur Essay. Pozdrowił Augustina i zajrzał do autobusu, by popatrzeć na chłopców. Po chwili wypłacił Augustinowi 120 tysięcy franków. Umowa była taka, że jeśli chłopcy będą się dobrze sprawować, Augustin dostanie po roku premię.

Epilog

Trzy miesiące później wróciłem na Wybrzeże Kości Słoniowej, żeby odszukać moich towarzyszy podróży. Byli w Lassina Bango, małej mieścinie niedaleko Gabeadżi. W środku dżungli wznosili lepianki. Zbiory kakao zaczynają się w październiku – do tego czasu trzeba przygotować mieszkania dla robotników. Nadzorujący ich pracę Chalade Essay, Beninczyk, od 17 lat mieszkający na Wybrzeżu Kości Słoniowej, pozwolił mi porozmawiać i zrobić zdjęcia najstarszemu z chłopców, Samuelowi. Nie chciał mi jednak pokazać jego młodszych kolegów.

– Jestem zadowolony, lepiej pracować tutaj niż cierpieć głód w Dehounta. Jeśli będę tak dalej pracował, na koniec roku dostanę 20 tysięcy franków – powiedział mi Samuel.
– A jak się mają dzieciaki? – spytałem.
– Latają tu i tam. Na początku nie były przyzwyczajone do ciężkiej pracy, ale teraz jest już wszystko w porządku – odparł. Nie chciał nic więcej powiedzieć w obecności nadzorcy.

Opuszczając obóz, w oddali zobaczyłem Joachima, siedzącego na murku świeżo wzniesionego domku. Zrobiłem mu zdjęcie. Pewnie zaraz zagonią go do wznoszenia kolejnej lepianki...

Xaquín López
Zrodlo: El País

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)