PolskaMożna mnie zabić, ale nie pokonać

Można mnie zabić, ale nie pokonać

Rozmowa z Lechem Wałęsą

29.08.2005 | aktual.: 29.08.2005 11:50

"Wprost": Kiedy się pan zorientował, że to, co się dzieje w stoczni, to nie jeszcze jeden zwykły strajk, ale rewolucja?

Lech Wałęsa: Wiedziałem to, zanim jeszcze zaczęliśmy strajkować. Miałem już za sobą dwa strajki: w 1970 r. i późniejszy, zorganizowany w Elektromontażu. Ale wiedziałem, że tym razem nie ma żartów. I od początku czułem, że Ktoś z góry nade mną czuwa. - Dlatego 16 sierpnia ogłosił pan koniec strajku? Przecież gdyby wtedy ludzie pana posłuchali i wrócili do domów, nie byłoby Sierpnia, mogłoby nie być wolnej Polski!

- Decyzję o opuszczeniu stoczni podjął w demokratycznym głosowaniu komitet strajkowy. Ja byłem przeciw, co można sprawdzić w dokumentach. Zostałem przegłosowany, ale to okazało się dla nas zbawienne. Z ludźmi, którzy byli w pierwszym komitecie, nic więcej bym nie wywalczył. A tak, dzięki zakończeniu strajku, pierwszy komitet się rozsypał, a ja dostałem szansę stworzenia nowego. Z nowymi ludźmi. To uratowało strajk!

- Świadkowie zdarzeń opowiadają, że strajk uratowały kobiety: Anna Walentynowicz, Henryka Krzywonos, Ewa Ossowska i Alina Pieńkowska, które zaczęły zatrzymywać wychodzących robotników!

- Bzdury! Jak kobiety mogły zatrzymać robotników? A nawet gdyby, to kontynuowanie strajku ze starym komitetem nie miało sensu. Skoro przegłosowali nas 16 sierpnia, mogliby to zrobić także później. Sierpień był możliwy tylko dzięki temu, że przyjąłem do stoczni nowych ludzi: Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka, Leszka Bądkowskiego.

-* I wszystko pan wtedy rzeczywiście przewidywał i kontrolował?*

- Już mówiłem, że od samego początku czułem na sobie palec Boży. Pierwszy przykład: umówiliśmy się z Bogdanem Borusewiczem, że o szóstej rano zaczynamy strajk. To było lekkomyślne: przecież bezpieka wiedziała, że coś szykujemy, a ja byłem non stop inwigilowany. Gdybym szedł o szóstej, na pewno by mnie zatrzymali. Tymczasem ja, nie pamiętam już dlaczego, spóźniłem się dwie godziny i mogłem wejść do stoczni.

-* O ósmej już pana nie inwigilowali?*

- Była zupełnie inna sytuacja. Strajk zaczął się beze mnie, ale wydawało się, że nic z tego nie będzie. Gniech [Klemens, dyrektor stoczni] prawie opanował sytuację, robotnicy byli mocno niepewni. Bezpieka meldowała, że wszystko rozejdzie się po kościach. W tej sytuacji uznano, że zamknięcie Wałęsy, na którego wszyscy przecież w stoczni czekali, tylko zaogni sytuację.

- A Wałęsa w stoczni nic nie zmieni, bo strajk i tak umiera.

- Nie docenili mnie. Chociaż podobno w ostatnim momencie ktoś podjął decyzję, żeby mnie zamknąć. Tyle że ja właśnie już przeskakiwałem przez płot!

- Bez pana strajk by nie wypalił?

- Nie ma ludzi niezastąpionych. Ale czy wtedy znalazłby się jakiś inny Wałęsa? Chyba nie. Oni zresztą szybko się zorientowali, że wpuszczając mnie do stoczni, zrobili błąd. Drugiego dnia chcieli mnie podstępnie wyciągnąć.

-* W jaki sposób?*

- Przyszedł do mnie esbek i mówi: Sytuacja jest napięta. Sowieci grożą interwencją. Gierek chce się z panem spotkać w Pruszczu. Wtedy jeszcze strajk był słaby, więc postanowiłem zagrać na zwłokę. Powiedziałem: "Mogę się spotkać, ale na razie jestem nieprzygotowany. Dajcie mi kilka godzin".

- Odpuścił?

- A skąd! Szukał mnie później, ale ja go skutecznie unikałem. On w tym czasie meldował: "Wałęsa jest nasz". Kiedy wreszcie mnie po dwóch czy trzech dniach znalazł, byłem już na tyle umocniony, że mu wypaliłem: "Sam pan wyjdzie czy mam panu pomóc?". Później, ratując swój tyłek, zaczął robić na mnie jakieś fałszywki, żeby jakoś usprawiedliwić te swoje wcześniejsze meldunki, że "ma Wałęsę".

Rozmawiali: Bronisław Wildstein i Marcin Dzierżanowski

Źródło artykułu:Wprost
Zobacz także
Komentarze (0)