Trwa ładowanie...
01-03-2012 08:15

Mówił o nich cały świat, teraz żyją w zapomnieniu

Wypędzili prezydenta-satrapę, obalili skorumpowany rząd i wybrali nowy - po raz pierwszy bez wymierzonych w nich luf karabinów. Sen stał się jawą? Nie do końca, bo w Tunezji, kolebce Arabskiej Wiosny, wciąż płoną emocje, opony i... ludzie. Swoją śmiercią w płomieniach chcą pokazać, że rewolucja dalej zbiera ofiary.

Mówił o nich cały świat, teraz żyją w zapomnieniuŹródło: AFP, fot: Fethi Belaid
d9dyhhv
d9dyhhv

Gdy pod koniec grudnia 2010 roku pierwsi demonstranci wyszli na ulice, poruszeni samopodpaleniem i śmiercią Mohammeda Bouaziziego, 26-letniego ulicznego sprzedawcy warzyw i owoców, nikt nie spodziewał się, że kilka dni później zapłonie cała Tunezja. W końcu pół roku wcześniej, w marcu, dokładnie w taki sam sposób zginął Abdesslem Trimech, uliczny sprzedawca z Monastiru. Na jego pogrzeb przyszły tysiące ludzi, wielu wznosiło antyrządowe i antyprezydenckie hasła, ale wysłany przez prezydenta Ben Alego zastęp policjantów, żołnierzy i snajperów zdołał uciszyć ich głos na tyle, że nie dotarł do innych regionów kraju. Dlaczego i tym razem miałoby się nie udać?

Gdy na początku stycznia 2011 roku protestowała już niemal cała 10-milionowa Tunezja, nikt nie spodziewał się, że w tym rządzonym silną ręką i naszpikowanym służbami bezpieczeństwa kraju uda się obalić prezydenta-dyktatora.

Gdy w nocy z 14 na 15 stycznia Ben Ali uciekał w popłochu do Arabii Saudyjskiej nikt nie przypuszczał, że wkrótce w płomieniach rewolucji staną ziemie od Mauretanii po Irak. Nikt nie śmiał wtedy też twierdzić, że rok po sławetnej Arabskiej Wiośnie okaże się, że była to raczej chwilowa odwilż. I że szybko wróci sroga zima.

d9dyhhv

Zawiedzione nadzieje

W marcu ubiegłego roku rozemocjonowani Tunezyjczycy mówili: "Wygraliśmy!", "Teraz będzie już tylko dobrze!", "Jesteśmy wolni, teraz wszystko się zmieni. Już się zmieniło! Miesiąc, dwa - i już żyjemy w innym kraju. Niech inni biorą z nas przykład!". Ulice większych miast ze stolicą na czele pyszniły się świeżo odzyskaną wolnością, a w ich mieszkańcach na dźwięk słowa "rewolucja" krew szybciej pulsowała. I tylko ci, którym przyszło żyć w mniejszych miasteczkach lub na wsi wzdychali ciężko: "Może i była jakaś rewolucja... Tu nie dotarła".

Rok później na najważniejszym rondzie w Monastirze wciąż powiewają czerwono-białe flagi narodowe, a złoty posąg Habiba Bourguiby, urodzonego tu pierwszego prezydenta niepodległej Tunezji, połyskuje w pełnym słońcu. Czy i zeszłoroczny entuzjazm dalej towarzyszy Tunezyjczykom? - Jesteśmy wolni. Możemy swobodnie rozmawiać o wszystkim, od sportu po politykę, i wszędzie, w prasie, w telewizji, na ulicach, nawet w domach. To wielki i bardzo ważny krok ku demokracji. Wierzymy systemowi sprawiedliwości i cieszymy się, w większości, prawami człowieka - stwierdza z dumą Amine, 23-letni student medycyny z Tunisu. Na tym jednak kończy się hurraoptymistyczny ton. Pozostali rozmówcy wstawiają porewolucyjnej Tunezji znacznie gorszą laurkę.

- Co się zmieniło w Tunezji przez ten rok? Dalej nie ma Ben Alego. Są za to rosnące zastępy radykalnych islamistów i bezrobotnych - podsumowuje Amal, 25-letnia account manager z Tunisu. Fehd i Mouhaimen wyjaśniają, że "za Ben Alego" bezrobocie wynosiło 10-12%. Dzisiaj, mimo obietnic tworzenia nowych miejsc pracy, którymi szafowali wszyscy kandydaci, od prawa do lewa, według oficjalnych statystyk bezrobocie wynosi ok. 17%. - Ale masa ludzi pracuje tylko w sezonie, gdy przyjeżdżają turyści - wyjaśnia Mouhaimen, 25-letni były rybak z Monastiru, który pracuje na plaży od kwietnia do września. A Fehd, student z Paryża, oblicza: - Mamy zastęp 850 tysięcy bezrobotnych na 3,5 miliona zdolnych do pracy. To sobie policz, to ponad 20% bezrobotnych!.

d9dyhhv

Mouhaimen sytuację w kraju podsumowuje krótko: "kupa bałaganu". A Mohammeda, 40-letniego menadżera baru typu fast-food, zalewa krew na sam dźwięk słowa "la revolution". - Nic! Nic się nie zmieniło! Jest tak samo. Może nawet gorzej! - krzyczy i wali dłonią w blat obok kasy fiskalnej. Kiedyś był szczęśliwym człowiekiem. Zdrowie miał, ale nie ma, bo w 2007 roku w wypadku samochodowym uszkodził prawy bark, ramię, nogę. Narzeczoną też miał, ale nie ma, bo jak się nie ma pieniędzy ani na wesele, ani na sukienkę, ani na mahr (posag płacony przez pana młodego rodzinie panny młodej), to po co narzeczona? Nadzieje też miał, ale krótko, dopiero jak przyszła rewolucja. Uwierzył wtedy, że może być tylko lepiej. Tylko że rewolucja przyszła z donośnymi hasłami na ustach, ale z pustymi kieszeniami.

Nieznany smak demokracji

Od powstania niepodległego państwa w 1956 roku Tunezyjczycy nie mieli praktycznie okazji, by zasmakować, co to jest demokracja i z czym się ją je. Habib Bourguiba, choć teraz ukochany przez rodaków, za swoich rządów nieraz dał im się we znaki. Nie trzymał kraju żelazną ręką, ale twardą i owszem. Miał monopol na władzę, bo - jak wyjaśnia Mouhaimen "twierdził, że bez tego nie da się zbudować kraju od podstaw". - Powiedział: dajcie mi dziesięć lat, pozwólcie robić, co uważam za stosowne, a później będziecie sobie tworzyć partie - przytacza Mouhaimen, który co prawda nie pamięta rządów pierwszego prezydenta, ale cytaty z jego wypowiedzi zna na wyrywki.

Minęła jednak pierwsza dekada, minęła druga, płynęła trzecia. Zapowiadane poluzowanie pasa nie następowało, przeciwnie - wraz z głębokim kryzysem gospodarczym rząd stopniowo pogrążał się w odmętach autorytaryzmu. Na ratunek przyszedł ówczesny premier Zin el-Abidin Ben Ali. Pod koniec 1987 roku odsunął od władzy prezydenta i rozsiadł się w jego fotelu. Dzięki niemu miało być zupełnie inaczej. I było, bo Ben Ali, otoczony wianuszkiem rodziny i przyjaciół, przez ponad 20 lat sprawował dyktatorskie rządy, jakich Tunezyjczycy wcześniej nie znali. Gdy w końcu w styczniu 2011 roku został obalony, 10-milionowy naród miał odetchnąć z ulgą.

d9dyhhv

- Odetchnąć, dobre sobie - drwi Mouhaimen. Od samego początku snuł czarne wizje na temat historycznych przemian w jego ojczyźnie. Nie przestał nawet w dniu historycznej, bo całkowicie wolnej, elekcji do zgromadzenia konstytucyjnego, która doprowadziła do równie historycznych demonstracji. Wybory do Konstytuanty miały ostatecznie zjednoczyć Tunezyjczyków na prostej drodze ku demokracji, ale stały się zarzewiem konfliktu, bo okazało się, że naród wcale nie ma zamiaru kroczyć jedną ścieżką. Najbardziej rozreklamowane ugrupowanie islamistyczne Ennahda (Partia Odrodzenia) zgarnęło głos co czwartego głosującego. Ku uciesze tęskniących za tradycjonalizmem i zniesmaczonych zachodnimi wzorcami wtłaczanymi w Tunezji od pół wieku, najpierw przez Bourguibę, później przez Ben Alego. I ku przerażeniu tych, którzy w brodatych mężczyznach i okutanych hidżabami kobietach widzą niebezpiecznych radykałów, którzy zepchną kraj w średniowieczną otchłań. Ci ostatni urządzili demonstracje w całym kraju, największą w Sidi Bouzid,
kolebce rewolucji. W Tunezji znów lała się krew. I jak się później okazało, wcale nie po raz ostatni.

Deficyt zaufania

Historycznych momentów było w Tunezji jeszcze kilka. - To historyczny moment dla przejścia do demokracji - mówił 22 listopada 2011 roku na ceremonii otwarcia nowego parlamentu ówczesny tymczasowy prezydent Tunezji Fuad Mebaza. A jego koalicyjny kolega z Kongresu na rzecz Republiki, Mohamed Abbu, apelował do tych, którzy dalej okupowali ulice: "Nie martwcie się, nie zamierzamy ignorować waszych postulatów". I zapewniał: - Ten moment jest spełnieniem marzeń wszystkich Tunezyjczyków.

Co dalej z kroczeniem ku demokracji i spełnianiem marzeń nie wiadomo, bo ścieżka jest dłuższa, bardziej kręta i wyboista, a lud ma inne pragnienia niżby sobie tego życzyli ci, którzy nim rządzą. - Po co ludziom wolność słowa, debaty polityczne, wolne wybory, skoro nie mają co do garnka włożyć? - mówi nerwowo Fehd. Studiuje w Paryżu, ale często przyjeżdża w rodzinne strony i na bieżąco śledzi, co się dzieje w jego ojczyźnie. - Nie wiem, czyj to jest rząd! Ja go na pewno nie wybierałem. Oni (koalicja rządząca - red.) nie mają najmniejszego pomysłu na naprawę tego kraju. Zrobili drogie kampanie wyborcze za pieniądze z zagranicy. Komu teraz będą lojalni? - pyta Fehd i patrzy przenikliwie.

d9dyhhv

Jeszcze mniej zaufania do nowych władz ma Amal. - Szczerze mówiąc jestem pesymistką. Ani trochę nie wierzę temu rządowi, że osiągnie cele rewolucji. Są tak samo skorumpowani i źli jak poprzedni - stwierdza. I chyba nie jest odosobniona w swej opinii, bo raptem kilka dni temu, 25 lutego, odbyła się kolejna demonstracja. Tym razem protestowali związkowcy z UGTT, centrali tunezyjskich związków zawodowych. "Lud chce odejścia rządu", "Manifestacje i starcia aż do obalenia rządu", "Nie rusz mojej UGTT ", "Niech żyje UGTT" - skandowali manifestanci. To, jak przekonują Mouhaimen i Mohammed, obecnie chyba najlepsza metoda, by cokolwiek wywalczyć w Tunezji.

Strajk goni strajk

- Na fali rewolucji skorzystali mundurowi. Wcześniej policjant zarabiał jakieś 250-300 dinarów (550-650 złotych) i jadł byle co, na służbie dostawał pół śmierdzącej kanapki. Kilka dni po ucieczce Ben Alego mundurowi urządzili strajk. Przestali pracować, bezpieczeństwo w kraju stanęło pod znakiem zapytania. Chcieli podwyżek i godziwych warunków pracy. I dostali to, a nawet więcej. Rząd dał im po 100 dinarów (ok. 220 złotych) podwyżki, lepsze jedzenie, nawet samochody im wymienili na nowe - opowiada Mohammed. - Teraz strajkują służby sprzątające. Chcą mieć stałą pracę, nie jak teraz, umowy na miesiąc, dwa, czasem pół roku. Chcą mieć ubezpieczenie, cokolwiek pewnego. O wszystko trzeba się szarpać z rządem - wyjaśnia Mouhaimen. A Mohammed wtrąca, że o podwyżce pensji może pomarzyć, tak samo jak o tańszym jedzeniu czy podstawowych produktach.

- Ceny non stop rosną. Jedzenie, woda, prąd, samochody, nawet drobne naprawy. Wszystko drożeje. I to nie przez paliwo. Przecież benzyna nie drożeje! - denerwuje się Mohammed i rozciąga bark. Od wypadku samochodowego pięć lat temu po dziś dzień nie może ustać w jednym miejscu, więc co chwila krąży po niewielkim barze i przeciera stoliki. Do dziś też nie doczekał się odszkodowania. - Za Ben Alego wiadomo było, że nie dostanę. Ale po tej rewolucji myślałem, że zrobią porządek! Pytasz, co się zmieniło? Nic się nie zmieniło! Nic! Nic! Nic! - Mohammed podnosi głos i mocniej rozmasowuje bolącą rękę. Przyjezdny student z Paryża Fehd jest odmiennego zdania. - Nie, nie jest tak, że po obaleniu Ben Alego nic się nie zmieniło. Jest gorzej - mówi spokojnie i uśmiecha się cynicznie.

d9dyhhv

Tysiące Ben Alich

Ale nie tylko władze nie wywiązują się ze swojego zadania. Mouhaimen bardzo krytycznie patrzy na swoich rodaków - i to nie tylko tych, którzy dorwali się do władzy. - Nie tylko rząd jest winien, że mamy tu bałagan. Ludzie też nie dbają o to, żeby poukładać ten kraj. Wystawiają się z byle czym na ulicach, od pomarańczy, przez żywe kurczaki po majtki i długopisy. Nie respektują żadnych zasad. Nie płacą podatków. Podpinają się innym pod prąd. Syf zostawiają. Nie szanują tego, co mają - uciekają ze wsi do miast, tłoczą się tam, bo chcą mieć lepszą pracę, wstyd im pracować na roli. Przemycają tanie paliwo z Libii, przywożą tutaj i sprzedają o 500 milimów (ok. 1,1 złotego) taniej niż na stacjach benzynowych. Rozejrzyj się po ulicach, to znajdziesz mężczyzn czekających z karnistrami. Dopiero co policja złapała grupki ludzi, którzy sprzedawali broń przemyconą z Libii. Za 300 dinarów (ok. 650 złotych) możesz tu kupić karabin maszynowy! Mówię ci, ludzie kombinują, jak się da. W ogóle im się nie chce pracować. Każdy
chce zarobić, ale się nie narobić - podsumowuje.

- Wcześniej jeśli ktoś, kradł, to wiedzieliśmy, że jest z Ben Alich albo Trabelsich (rodziny Leili Trabelsi, drugiej żony prezydenta - red.). Teraz po to, co po nich zostało, wyciągają ręce wszyscy. Kiedyś mieliśmy jednego Ben Alego. Teraz mamy ich tysiące - ciągnie smutno Mouhaimen. Zgadza się z nim Amal. - W kraju jest tak wiele problemów, że niemal zapomnieliśmy o przyjaciołach Ben Alego. Dzisiaj chcemy zatrzymać nowych Ben Alich przed zagrabieniem reszty naszych dóbr - mówi dziewczyna.

Rok po przepędzeniu tyrana Tunezja jest krajem wolnym, ale i rozczarowanym. Jest miejscem, gdzie płomienie, które strawiły młodego handlarza ulicznego, miały wypalić wszystko co złe, przynieść oczyszczenie. Póki co jednak wciąż żyją tu desperaci, którzy swoją śmiercią w płomieniach chcą pokazać, że rewolucja dalej zbiera ofiary. Najnowszą z nich jest 40-letni Ammar Gharsalli z Kafsy.


Od tygodnia Tunezyjczycy powtarzają żart, który młody komediant powiedział w swoim skeczu na antenie popularnego talk-show "Liebez" (w tunezyjskim arabskim "Dobrze"). "Dajmy ogłoszenie: sprzedam rewolucję. W zamian kupimy sobie dwie zupełnie nowe. Made in China!".

Aneta Wawrzyńczak, Wirtualna Polska

d9dyhhv
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d9dyhhv
Więcej tematów