Mówienie o kolorach

Nie trzeba cudów, żeby niewidomy mógł cieszyć się filmem, a niesłyszący poskakał na koncercie. Wystarczą audiodeskryber i klub z dobrym nagłośnieniem

Gdy zadzwoniłem do zaprzyjaźnionego kina Pokój, dyrektor Ula Komsta wzięła mój pomysł za żart. To się często zdarza, byłem kiedyś kabareciarzem – opowiada Krzysztof Szubzda. Mówi tak szybko, że już dawno długopis zamieniłam na dyktafon. Zmieszczenie jak największej liczby słów w jak najkrótszym czasie to jego praca. Zajmuje się opisywaniem tego, co dzieje się w filmie, gdy milkną dialogi.

Po co? Żeby niewidzący mogli zobaczyć. Nazywa się to audiodeskrypcją. W USA ta metoda znana jest od 30 lat, w Wielkiej Brytanii od 15. Przed rokiem dotarła do Polski. Jak inne mechanizmy, które mają na celu ułatwienie niepełnosprawnym dostępu do kultury, wdrażana jest powoli.

Szybciej się nie da

Kiedy wieść o pokazach w białostockim kinie rozniosła się po Polsce, pod adresem Szubzdy posypały się zaproszenia z kolejnych miast: Poznania, Elbląga, Łodzi. W końcu sprawą zainteresowała się telewizja internetowa iTVP. – Przygotowałem dla nich audiodeskrypcję do „Rancza”. „Tajemnicą Twierdzy Szyfrów” zajęła się pracująca w TVP od lat Iza Künstler.

Oba seriale dostępne są bezpłatnie pod adresem www.audiodeskrypcja.itvp.pl. W dniu mojej rozmowy z Szubzdą przed niewidomymi z Białegostoku otwierają się kolejne dotąd zamknięte drzwi – do teatru. – Teatr Lalek robi przedstawienie dla niewidomych dzieciaków. Wreszcie i inni połknęli bakcyla – cieszy się Szubzda, prorokując jednocześnie, że nim audiodeskrypcja stanie się standardem, minie parę lat.

– Wprowadzenie jej w normalnej telewizji jest na razie niemożliwe z powodów technicznych. Amerykanie mają dwa pasma: jedno, którym nadają podstawowy dźwięk, i drugie – dla komentarza audiodeskrybera – tłumaczy Krzysztof Szubzda. – Inaczej niż u nas wygląda też sytuacja w tamtejszych teatrach i kinach. Są taśmy oraz płyty z nagraną ścieżką audiodeskrypcji, którą niewidomi odsłuchują w słuchawkach. Pokazy są więc wspólne. Audiodeskrypcji uczy się na specjalnych kursach, odrębnych dla komedii i na przykład filmów pornograficznych – dodaje. – Żeby samemu czegokolwiek się nauczyć, musiałem zafundować sobie wycieczkę do Londynu, a po powrocie i tak nie mogłem marzyć nawet o ułamku tamtejszych luksusów. Pokazy w kinie Pokój organizowaliśmy metodą chałupniczą: stawiałem w sali głośnik z podpiętym mikrofonem i czytałem na żywo.

Większym problemem niż ograniczenia techniczne są jednak ograniczenia języka. – Angielski jest cudownie zwięzły. U nas, by cokolwiek opisać, potrzeba tak wielu słów! No i w grę wchodzą tylko filmy polskie i dubbingowane, bo wciśnięcie opisu między wypowiedź oryginalną a lektora jest niewykonalne – dodaje.

Popularyzację audiodeskrypcji w Polsce opóźnia też zwyczajny brak nawyku. Na pokazach organizowanych przez Szubzdę tylko raz była pełna widownia. – Musi minąć pięć–sześć lat, by ludzie się oswoili – przyznaje.

Potrzebny jest jednak nie tylko czas, ale i kampania społeczna, a co za tym idzie – zaangażowanie instytucji publicznych oraz władz, które, niestety, nierzadko chcąc pomóc, szkodzą. Wiedzą o tym polscy Głusi, którzy od lat walczą o przyznanie im statusu mniejszości językowej (dzięki czemu byłyby dla nich tłumaczone dobra kultury). Pisani są dużą literą, bo to określenie osób urodzonych w rodzinach Głuchych. Pierwszym – a niekiedy jedynym – językiem, który poznają, jest Polski Język Migowy (PJM), a zatem czują się odrębną grupą kulturową, jak Romowie czy Kaszubi. I choć w wielu państwach zachodnich języki Głuchych uzyskały status urzędowy (w Wielkiej Brytanii za odrębny język uznany został BSL – British Sign Language, w USA ASL – American Sign Language), starania polskich Głuchych kończą sie niepowodzeniem. W dodatku muszą borykać się z innym problemem – SJM (Systemem Językowo‑Migowym), czyli klasycznym przykładem sytuacji, w której z dobrych chęci narodziło się kuriozum.

Pomieszanie języków

– Telewizja? Prawie jej nie oglądam – tłumaczy Gosia Bielak, głucha studentka trzeciego roku polonistyki na UW. – W telewizji miga się przecież w SJM. Wystarczy, że muszę męczyć się z tym na co dzień na wykładach – opowiada.

Tłumacz, który należy się Gosi na uniwersytecie, miga także w SJM. – Głusi posługują się między sobą naturalnym językiem PJM. SJM jest dla nas językiem sztucznym. Jest łatwiejszy tylko dla słyszących, bo jego gramatyka jest dokładnym odzwierciedleniem gramatyki polskiej. I właśnie dla słyszących go stworzono. Żeby komunikować się z nami, musieliby uczyć się PJM, dla nich trudniejszego, bo innego nawet gramatycznie – tłumaczy. Dziesięć procent czasu antenowego – tyle wynosi w TVP udział programów z migającym tłumaczem – idzie więc w dużej mierze na marne. Na szczęście od 1994 roku TVP udostępnia (w „Telegazecie”) także napisy.

Podobnie absurdalne jak utworzenie SJM wydają się aspiracje niektórych informatyków projektujących syntezatory mowy. Najprościej rzecz ujmując, syntezator to program komputerowy, który czyta niewidomemu każdy tekst, który pojawia się na ekranie komputera. Dzięki niemu, poświęcając trzy godziny na zeskanowanie i jeszcze kilka minut na przeobrażenie zdjęć na pliki tekstowe, niewidomy może sprowadzić do wersji czytanej dowolną książkę. Biorąc pod uwagę to, że audiobooki, profesjonalne książki czytane, kosztują od stu złotych wzwyż, książki braille’owskie zaś nawet dziesięciokrotność tej ceny, ów syntezator jest dla niewidomych zbawieniem.

– Najważniejsze dla nas jest to, by syntezator czytał jak najszybciej – tłumaczy Grzegorz Złotowicz, niewidomy informatyk Biblioteki Centralnej Polskiego Związku Niewidomych. – Tymczasem widzący informatycy, choćby z polskiej firmy IVO Software, wprowadzają udoskonalenia mające na celu uczłowieczenie mechanicznego języka płynącego z komputera. To dla nas bez znaczenia – dodaje.

Lista takich nieprzemyślanych przedsięwzięć jest oczywiście bardzo długa. Wiosną tego roku trafiło na nią na przykład zamknięcie w imię ochrony praw autorskich strony internetowej z napisami do zagranicznych filmów (www.napisy.org). Potężną grupą osób korzystających z niej – co władze zupełnie zbagatelizowały – byli przecież niesłyszący.

Na szczęście długa jest też lista działań, często podejmowanych przez niezrzeszonych zapaleńców, które służą umożliwieniu niepełnosprawnym korzystania z nowych form rozrywki.

Pieniądze to nie wszystko

W październiku w warszawskiej Starej ProchOFFni Teatr Konsekwentny zagrał pierwsze w Polsce przedstawienie dla Głuchych tłumaczone nie na SJM, lecz na PJM (przez Głuchą, Magdę Bielak). Na razie planują wystawianie jednej sztuki w miesiącu, ale to dopiero początek. Od zeszłego roku Teatr Wielki Opera Narodowa, a w ślad za nim Filharmonia Szczecińska, udostępniają niedosłyszącym zestawy słuchawkowe, dzięki którym odbierają muzykę jak pełnosprawni. Na tegorocznym Przystanku Woodstock głusi mieli własną wioskę i bawili się razem ze słyszącymi.

Nic w tym dziwnego, w końcu badania już dawno dowiodły, że i Głusi potrafią odbierać (odpowiednio głośną) muzykę: jej wibrację oraz rytm. Klubów dla Głuchych, których w Londynie znalazłam kilkanaście, jeszcze nie mamy. Mieliśmy za to gościnne występy brytyjskich niesłyszących didżejów z grupy DJ Rave Deaf. Jedna z większych agencji koncertowych w Polsce Go‑ahead na swoje imprezy niepełnosprawnych wpuszcza za darmo. – Z ośrodkiem dla niewidomych w Owińskach mamy nie­pisaną umowę, że organizujemy dzieciakom wycieczki na wybrane koncerty – opowiada jej właściciel Łukasz Minta.

Jak widać, jest wielu, którym się chce. Po rozmowach z nimi wydaje się, że nasze zmniejszające się na szczęście zacofanie w dziedzinie dostępności niepełnosprawnych do kultury to niekoniecznie wina pieniędzy. Istnieją programy europejskie, pojawiają się coraz liczniej mecenasi. Problemem jest raczej komunikacja, wsłuchanie się w potrzeby niepełnosprawnych zamiast zgadywania, co jest dla nich najlepsze. Na co dzień nie myślimy o tym, co bezpośrednio nas nie dotyczy. Może czas zacząć.

Karolina Pasternak

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)