ŚwiatMów w pracy po angielsku, bo szef dostanie szału

Mów w pracy po angielsku, bo szef dostanie szału

Słuchanie przez kilka godzin dziennie niezrozumiałego języka doprowadziłoby do ciężkiej nerwicy nawet świętego Franciszka. Oto jeden z ważniejszych powodów, dla których pracodawcy na Wyspach chcą aby imigranci w pracy mówili po angielsku. Tylko nikt nie przyzna tego wprost.

Mów w pracy po angielsku, bo szef dostanie szału
Źródło zdjęć: © Robert Małolepszy

Bardzo prawdopodobne, że o to właśnie chodzi kierownictwu zakładów Delphi Diesel Systems w Stonehouse, które żąda od Polaków, aby w czasie pracy mówili po angielsku. Przynajmniej jest to jeden z powodów. Tyle, że z racji poprawności nikt nie powie tego po prostu. Żeby uniknąć oskarżeń o nietolerancję ściemniają, że chodzi o bezpieczeństwo. Gdyby choć powoływali się na higieną (psychiczną) pracy, to byliby znacznie bliżsi prawdy. Słuchanie przez kilka godzin dziennie niezrozumiałego języka doprowadziłoby do ciężkiej nerwicy nawet świętego Franciszka. Naukowo mógłby to wytłumaczyć średnio uzdolniony psycholog, ale każdy imigrant jest w tej materii nie gorszym ekspertem. Przecież cholery można dostać, gdy w osiedlowym sklepiku sprzedawca rodem z Indii albo Pakistanu trajkocze przez telefon (w czasie obsługiwania klienta - nie przeszkadza im to specjalnie) w hindi, punjabi albo w urdu. A wizyta w sklepie trwa zaledwie kilka minut.

Jakkolwiek może to zabrzmieć niemiło, ale dla innych nacji nasz język brzmi podobnie drażniąco. Jak zresztą każdy inny obcy, a niezrozumiały. Język, który znamy, choćby nie był on ojczystym, już nie kole w uszy tak mocno. To są fakty. Nie ma co dorabiać gęby rasisty każdemu, kto odczuwa dyskomfort z powodu "Wieży Babel" w miejscu pracy.

Naturalnie, nigdy nie zaszkodzi zbadać, czy w takich sytuacjach jak w Stonehouse nie mamy do czynienia z przejawami dyskryminacji albo, chociażby złej woli ze strony pracodawcy. Nie ma jednak powodu, aby złą wolę zakładać z góry. Tym bardziej, że właśnie Brytyjczycy dali niemało przykładów dobrej woli, gdy idzie o językową tolerancję. Nie tylko wobec Polaków.

Automat poliglota

Na porządku dziennym (przynajmniej w Londynie) są ulotki w różnych językach - wydawane przez policję, służbę zdrowia, gminy i organizacje pozarządowe. Polski widać nierzadko na bilbordach, w reklamach i kampaniach społecznych. Opcje językowe, w tym polska, są m.in. w automatach do sprzedaży biletów i ładowania kart Oyster na stacjach metra, a także na stronie internetowej Transport For London (TFL).

Wiele instytucji i biur, np. niektóre brytyjskie agencje nieruchomości, mają wystawione w witrynach: "Mówimy po polsku". Bywa, że dochodzi do lekkiej paranoi. Ciekawe, jak w Polsce zareagowałby sprzedawca, gdyby kasa wydrukowała mu paragon po chińsku, rosyjsku albo niemiecku? W Anglii byłem świadkiem podobnej sytuacji, nawet poniekąd jej nieświadomym sprawcą. Otóż korzystając z maszyny do robienia odbitek z cyfrowych zdjęć zauważyłem, że można wybrać polskie menu. Zatem wybrałem. Na koniec to ustrojstwo wypluło paragon, który należało dostarczyć obsłudze laboratorium. Pracownik patrzył długo na otrzymany papierek, a potem zapytał na kiedy mają być te zdjęcia. Odpowiedziałem, że za godzinę, co jest przecież napisane. Wtedy podał mi kwitek. Owszem, było napisane - po polsku. Do dziś nie wiem, czy był to błąd w oprogramowaniu urządzenia, czy uznano, że w laboratorium na pewno będzie zatrudniony jakiś Polak. Pamiętam natomiast, że ów laborant - nieco ciemniejszej karnacji skóry - nie miał pretensji, ale czuł się
wyraźnie zakłopotany i chyba nawet jeszcze przeprosił, chociaż zupełnie nie było powodu. Sam byłem zaambarasowany.

Wyspiarzu, ucz się polskiego

Zachowując rewolucyjną czujność w kwestiach dyskryminacji i rasizmu, starajmy się jednak czasem docenić tę dobrą wolę tubylców, a nawet odwzajemniać ją w miarę możliwości. Tymczasem, zdarza się słyszeć i takie teksty: "Łaski nie robią. A czemu nam każą uczyć się angielskiego? Jak się chcą dogadać, niech się uczą polskiego". To wcale nie taka nowa "filozofia". Przedstawiciele starej emigracji, którym jeszcze cokolwiek dopisuje pamięć, a zarazem nie mają skłonności do zbytniego idealizowania dokonań swojego pokolenia przyznają, iż podobne podejście prezentowało całkiem sporo wojennych i powojennych imigrantów. Co więcej, nie tylko kucharze i gaciowi z II Korpusu gen. Andersa. Angielskim kiepsko władali nawet niektórzy politycy. Jak wiadomo, ojciec obecnego ministra finansów Jacka Rostowskiego był tłumaczem premiera rządu emigracyjnego Tomasza Arciszewskiego. Brytyjczycy, nie licząc historyka Normana Daviesa i strażaka Kevina Aistona, jednak słabo przyłożyli się do nauki polskiego. Trudno powiedzieć, jak wiele
na tym stracili - łatwiej oszacować straty Polaków, którzy z wyniosłą dumą ignorowali ten "wyspiarski bełkot". Straciła cała polska społeczność. Ta, choć liczna od lat powojennych, nigdy nie szokowała swoją wysoką pozycją wśród innych mniejszości. Wersja oficjalna głosi coś innego, ale to tylko "sny o potędze". Powodów bardzo umiarkowanego znaczenia Polonii na Wyspach było znacznie więcej niż animozje językowe, ale i te cokolwiek się przyczyniły.

Trudno zaliczyć starej emigracji na plus nawet to, że piękne ocalili ojczystą mowę dla potomnych. Nierzadko już ich dzieci, pierwsze pokolenie urodzone w UK, mają poważne kłopoty z językiem polskim, a drugie pokolenie... szkoda gadać.

Modlitwa "językiem serca"

Kilka lat temu jeden z angielskich katolickich biskupów wygłosił pogląd, że Polacy powinni chodzić do angielskich kościołów, co jego zdaniem miało sprzyjać integracji. Pomysł, żebyśmy modlili się po angielsku był, mówiąc najoględniej, bardziej niż niefortunny. Wywołał słuszne oburzenie, choć najbardziej przekonujący argument przeciwko odmawianiu "The Lord's Prayer" zamiast "Modlitwy Pańskiej" usłyszałem dopiero niedawno, od nowego rektora Polskiej Misji Katolickiej księdza Stefana Wylężka: "Modlimy się językiem serca, a tym językiem zawsze będzie dla nas język polski". Rektor, który pracował wiele lat w Watykanie w najbliższym otoczeniu Jana Pawła II dodał, że papież, choć znał wiele języków, swoje encykliki pisał po polsku. Duchowny mówi, że również nie wyobraża sobie modlitwy inaczej niż po polsku. Prałat Wylężek włada biegle czterema językami.

Jednak kościół to nie jedyne miejsce odpowiednie do kultywowania ojczystej mowy. Takim jest przede wszystkim rodzinny dom. Dla dzieci i młodzieży powinny być to także polskie szkoły sobotnie. Powinny. Czy jednak nastolatek zapała miłością do polszczyzny zmuszany do śpiewania "O mój rozmarynie" albo "Wojenko, wojenko..."? Jednakże jakiekolwiek próby dyskusji o poziomie szkół sobotnich wywołują alergiczne reakcje "ciała pedagogicznego". Oczywiście, są szkoły bardzo różne, świetne także.

Nasz English bardzo well?

Kontakt z ojczystym językiem mamy na Wyspach również dzięki telewizji, internetowi, polskim gazetom - krajowym i wydawanym w UK. Tylko w Londynie ukazuje się 9 polonijnych pism, w tym jeden dziennik. Pewnie poza wielkimi miastami jest gorzej, nie ma również tylu imprez kulturalnych, ale nie obawiałbym się, że używając angielskiego w pracy zapomnimy języka (polskiego) w gębie. Bardziej martwiłbym się o nasz angielski. Nie jestem bynajmniej tym biblijnym pierwszym sprawiedliwym, który ma prawo walnąć kamieniem, bo mój angielski pozostawia sporo do życzenia i nie bardzo mam na kogo zwalić za to winę. Choć znajomi Brytyjczycy, chyba wyłącznie z uprzejmości, zapewniają mnie, że już niemal "lecę Oksfordem", swoje i tak wiem - mój angielskim, to obciach i tyle.

Doskonale rozumiem ludzi, którym mówienie w obcym języku sprawia trudności. To naprawdę krępujące, gdy ciężko ulepić sensowne zdanie, brakuje słówek, trzeba trzy razy powtarzać albo cztery razy prosić powtórzenie prostego polecenia. Dobrze jednak również, jak to mawiają Wyspiarze, "wejść w cudze buty", czyli postawić się na miejscu istot używających innych języków. Dla nich również taka sytuacja nie jest szczytem psychicznego luksusu. Przy tym, bardzo często, wykazują jednak sporo wyrozumiałości.

A jak jest naprawdę z naszym angielskim? Oczywiście, jest różnie. Część rodaków radzi sobie wyśmienicie. Jeszcze bardziej różnie jest z chęcią nauki języka. Przeglądam właśnie największe polonijne bezpłatne pismo w UK, gdzie co najmniej połowę numeru zajmują reklamy. Kilkadziesiąt stron, kilkaset ogłoszeń. Przewozy, przeprowadzki, paczki do Polski, skupy złomu, rozliczenia podatków, polskie przychodnie lekarskie i prawnicy, tłumacze - do wyboru, do koloru. Szkoły językowe, kursy? Ani jednego. Zatem albo już wszyscy Polacy poza mną mówią językiem Szekspira, jak własnym albo...

Jeden z najbardziej oryginalnych polskich aktorów Jan Himilsbach (Sidorowski z "Rejsu") miał ponoć propozycję zagrania w filmie, w Stanach Zjednoczonych. Warunkiem było nauczenie się języka angielskiego. Jak głosi anegdota, Himilsbach zaczął się intensywnie uczyć, ale szybko zrezygnował. Zapytany o powód, miał stwierdzić: "Oni się jeszcze rozmyślą, a ja zostanę w tym angielskim jak idiota".

Z Londynu dla polonia.wp.pl
Robert Małolepszy

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)