Miłość w Domu Pomocy Społecznej
Dziećmi w tym domu są dorośli mężczyźni. Oni o seksualności mówią otwarcie. Paniami są młode kobiety. Dla nich temat seksu nie ma prawa wstępu do domu pomocy społecznej.
07.06.2006 | aktual.: 09.06.2006 16:26
Dom Pomocy Społecznej dla mężczyzn intelektualnie niepełnosprawnych w Janowicach Wielkich mieści się w malowniczo położonym nad rzeką Bóbr barokowym pałacu Stolbergów. Bramy depeesu przez cały dzień pozostają otwarte, po to, by każdy mógł odwiedzić mieszkańców, których niezależnie od wieku nazywa się „chłopcami”, lub podziwiać zadbane pałacowe budynki i piękny ogród. Zdarza się to rzadko. Czasem tylko na terenie pałacu bawią się dzieci. Mieszkańcy depeesu spragnieni są kontaktu z „ludźmi z zewnątrz”. Ci z lekkim upośledzeniem (czyli „bardziej rozgarnięci”) cieszą się na każde wyjście do sklepu, w którym zaopatrują opiekunki (i siebie przy okazji) w kawę, papierosy i słodycze. Zagadują przechodniów. Czasami, u pani w kiosku, uda im się kupić „pornusa”. Ci, którzy nie mogą opuszczać depeesu, machają do Janowiczan przez okna.
Nieliczni goście są w ośrodku bardzo mile widziani. Mężczyzn wita się tu na ogół uściskiem ręki, kobiety czasami szarmanckim pocałunkiem w dłoń. Wszystkim zadaje się grzecznościowe pytania o zdrowie i mniej grzecznościowe o to, kim są i co tu robią. Tylko dyrektor jest pełen rezerwy. Zanim pozwolił mi porozmawiać z „chłopcami i paniami” (personel to prawie wyłącznie kobiety), kazał „udowodnić swój status” (pokazałam legitymację studencką). Straszył, że w „chłopcach krew nie woda” i jeżeli „będę taka głupia, że dam się komuś do sypialni na rozmowę zaciągnąć, to nie ręczy, bo oni jak dzieci, ale potrzeby jak u normalnego chłopa”. Następnie oddelegował mnie do pani Edytki, którą poinformował telefonicznie: „Przyjdzie do pani taka młoda, ładna pani, co chce o seksie rozmawiać… pani ją uprzedzi, żeby była ostrożna, pani wie, o co mi chodzi…”. Pani Edytka nie wiedziała. „Co za bzdury dyrektor pani nawygadywał?! – przywitała mnie – Tu nigdy żadnego takiego molestowania nie było, nasi chłopcy są kulturalni!”.
A kredeczkę byś chciał?
Dawne barokowe wnętrza pałacu Stolbergów dziś przypominają przedszkole z internatem. Kolorowe ściany ozdabiają rysunki i wyszywanki – dzieła mieszkańców. Wszędzie leżą klocki i inne plastikowe zabawki, pluszowe maskotki, kredki i bloki rysunkowe. „Mariuszek, załóż kurteczkę” – zwraca się pani sprzątaczka do wychodzącego na papierosa 30-latka. „Oni są jak nasze dzieci. Tylko że duże dzieci…” – dodaje wzruszona. „Oni dla mnie są dziećmi i koniec! I nie ma to, że oni są starsi, że oni mają wygląd i że niektórzy są atrakcyjni” – deklaruje pani Zosia, opiekunka pracująca w pałacu od 24 lat. I właśnie „nasi chłopcy” czy „duże dzieci” to określenia, jakimi personel stale operuje. Wszyscy przebywający w janowickim depeesie niepełnosprawni intelektualnie mężczyzni są dorośli, często dużo starsi od opiekunek, które traktują ich z pobłażaniem i czułością zarazem. „A kredeczkę byś chciał? Coś namalować? Podziękuj pani za karteczki i idź teraz ładnie sobie tam malować przy stoliczku. Tylko sprzątnij wpierw zabaweczki!” –
mówi pani Monika, dwudziestoparoletnia pielęgniarka do sześćdziesięciolatka, który podszedł, by się ze mną przywitać. „Człowiek się nimi opiekuje w zasadzie jak własnymi dziećmi. To jest jakaś taka troska, instynkt taki” – dodaje w odpowiedzi na moje zdziwienie. Takie infantylizujące podejście rodzi czasem sprzeciw. Przysłuchujący się naszej rozmowie Jacek (ponad 50 lat) krzyknął w pewnej chwili: „Monika, tym razem pomyliłaś się! Ja nie jestem dzieckiem!” Po czym, chcąc – jak stwierdziła pielęgniarka – „się popisać”, oświadczył: „Idę na dziewczynki! Na Janowice idę na dziewczynki! A co, nie można iść?!” Inny mieszkaniec, opowiadając o swoich opiekunkach, tłumaczył: „Stare są coraz bardziej, dzieci z domu odjechali, to nas chcą jak tych synów, bo z domu, stąd nie odjadą, bo gdzie?A my je za żony woleli… no, te młodsze…”.
Jak w domu przy dziecku
Kobiety zatrudnione w depeesie opowiadają o swej pracy i relacjach z podopiecznymi, używając kategorii pokrewieństwa i metaforyki domu rodzinnego. W związku z tym, że ośrodek to „drugi dom, a dla niektórych pierwszy”, opiekunki proponują jego mieszkańcom nazywanie siebie „mamusiami” lub „ciociami”. „ I sobie tak wspólnie pomagamy i żyjemy jak w rodzinie. Już 11 lat…” – wspomina pani Maria. „Ja cały czas im tłumaczę, że to jest ich dom. I oni i o czystość, i o porządki to muszą dbać!” – przekonuje pani Zosia, głaszcząc po głowie Marka, który „najpiękniej kubły na śmieci myje”. Jest to świat znany pracownicom depeesu z ich prywatnego życia, w którym jedną z największych wartości jest macierzyństwo. Opiekunki ustanowiły genderowo-wiekową linię demarkacyjną. Dyskurs ten równocześnie tworzy i odzwierciedla relacje władzy, a ta, należąca do kobiet, przybiera specyficzną formę macierzyńskiej troski, decydowania za „dziecko” dla jego dobra.
Praca w depeesie przez opiekunki postrzegana jest jako „kobiece powołanie”. „To jest kwestia związana z wrażliwością, że jakoś kobiety bardziej tutaj dominują, bardziej tak jakoś podchodzą, bardziej są troskliwe” – przekonuje pani Monika. „Tak jak w domu przy dziecku. Trzeba i pranie, i wykąpać, i paznokcie poobcinać. Tak że wydaje mi się, że kobiety chyba bardziej się tu nadają” – argumentuje pani Ania, opiekunka z dwudziestodwuletnim stażem pracy. Zdaniem pań mężczyzna nie podołałby pracy w pałacu, ponieważ brakuje mu (nawet jeśli jest ojcem) doświadczenia w opiece nad dziećmi i – przede wszystkim – „instynktu macierzyńskiego”. Wydaje się, że te stereotypowe wyobrażenia na temat płci mają decydujący wpływ na politykę zatrudnienia w depeesie – nie pracuje tam ani jeden opiekun czy pielęgniarz.
Nie wolno opiekunek podrywać!
Opowiadając o pierwszych dniach swojej pracy, pani Zosia jeden jedyny raz użyła – w odniesieniu do upośledzonych mieszkańców pałacu – sformułowania „panowie”: „Tu byli sami panowie i dla mnie to troszeczkę było takie szokujące – ta kąpiel wspólna, że oni się rozbierają do tego… No, ale później te starsze opiekunki właśnie, które nas zaczęły przyzwyczajać, że my tak normalnie musimy podchodzić do tego, jakby to były nasze dzieci – tylko ta różnica, że oni są więksi. No i później zaczęłam do tej sprawy właśnie tak podchodzić”. W podobnym duchu wypowiada się pani pracująca w kadrach: „Oni mają dorosłe ciała, męskie spojrzenie – nieraz i przystojne, ale to dzieci, trzeba o tym pamiętać”. Warto się zastanowić, dlaczego mieszkańcy depeesu tracą w oczach kolejnych zatrudnionych opiekunek status mężczyzn i dlaczego kobiety przekazują sobie, że „trzeba być im matką, bo inaczej jak takiego umyć czy pogłaskać?”. Być może jest to swoisty wentyl bezpieczeństwa, który pozwala opiekunkom na nienoszący znamion
nieprzyzwoitości intymny kontakt z podopiecznymi. „Dziecko”, choć uwięzione w dorosłym, męskim ciele, jest niewinne. Jego pragnienie miłości i bliskości, a nawet popęd seksualny jest „czysty” i tak „naturalny” jak uczucie głodu czy pragnienia. „Są tak bardzo wrażliwi, bardzo uczuciowi, że jak taka pogoda, takie dni, to dziecko się źle czuje, biedne, że jest pobudzone i seksualnie, i psychicznie” – tłumaczy pani Zosia i dodaje, że tu trzeba być „pełnym zrozumienia”. „Na pewno mają potrzeby seksualne – mówi pani Ania – jak każdy człowiek. Musi i zjeść, i spać, i się wyładować też. On może nawet nie być świadomy, że żyje, ale potrzeby ma też”.
Ani jedna z opiekunek nie przyznała, iż jest świadoma tego, że dla niektórych swych podopiecznych stanowi obiekt pożądania. I choć usłyszałam, że „mamy takiego jednego, co nas lubi po twarzy dotykać” (pani Zosia) czy: „to jest problem z tymi mniej upośledzonymi, że oni próbują wykorzystać miły gest. Gdzieś się bardziej przytulić, czy ciągnąć za rękę. Wtedy trzeba wytłumaczyć – na tyle, na ile on jest w stanie zrozumieć – że to są zachowania niewłaściwe” (pani Monika), to rozmówczynie wolą traktować potrzebę bliskości „chłopców” w kategoriach pragnienia macierzyńskiego ciepła. „Nawet jak się tulą do nas, wiedzą, że nie jako jakaś partnerka, tylko jako matka” – przekonuje pani Zosia. „Oni czułości potrzebują, bo oni nie mają tych matek” – tłumaczy inna opiekunka.
Tymczasem żaden z mężczyzn, z którymi rozmawiałam, nie określił swojej „pani” mianem „mamy” czy „cioci”. Przeciwnie. Niektórzy skrycie bądź zupełnie otwarcie kochają się w swoich opiekunkach i pielęgniarkach. Nazywają je „narzeczonymi”, „swoimi dziewczynami” i pragną ich. Jacek nosi w portfelu zdjęcie Ewy, która pracowała tu półtora roku temu. „To moja dziewczyna. Dyrektor ją zwolnił. Ja nie wiem, czemu… Bo mnie kochała?” – pyta przez łzy. Czterdziestoletni Mikołaj, pokazując mi swoje fotografie z personelem, wskazuje na jedną z kobiet. „Mam dziewczynę. Opiekunkę. Panią Marysię. Ja kocham ją” – wyznaje. Pytam skąd wie, że to miłość. „Chciałbym jej spuścić się do brzucha. Spuścić się, to wtedy dziecko, wtedy kobieta dostaje okres. Krew i dziecko – to jest miłość”. Potem zawstydzony przyznaje, że podglądał przebierającą się panią Marysię. „Te cycki… Mi się cycki jej podobają! Cycki po prostu to miłość” – szepcze Mikołaj. Sześćdziesięcioletni Konrad, pomagając opiekunce, którą nazywa „narzeczoną”, segregować
skarpetki, śpiewa: „Brakuje mi miłości, bo jestem już stary. Ale ty też jesteś stara i mogłem cię pokochać…”. Ta się denerwuje: „Wy wiecie, że nie wolno opiekunek podrywać, bo opiekunki mają mężów! Jemu wolno, jak pójdzie dzisiaj na zabawę [bal karnawałowy w pałacowej stołówce – A.M.S.] i przyjadą dziewczyny. To są dla nich dziewczyny. Takie jak oni”.
Konrad uznał jednak, że „dziewczyny takie jak oni [z zaprzyjaźnionego żeńskiego depeesu] nie są fajne”, Marian, że „są stare, brzydkie i pokraczki”. Poirytowany Jacek dodał: „Ja bym chciał zdrową żonę, normalną, a nie takie!”. Cała trójka postanowiła, że na zabawę nie idzie.
Anna Maria Szutowicz