Mieszkanie za darmo? "Klucz był pod wycieraczką"
W Londynie, gdzie mysia norka kosztuje fortunę, a za wynajęcie byle kąta trzeba zabulić nawet pół wypłaty, można całkiem wygodnie mieszkać za darmo. Także w rezydencjach wartych miliony funtów. Legalnie, albo prawie legalnie.
16.12.2011 | aktual.: 18.12.2011 10:14
Mają prąd, a teraz myślą o załatwieniu podłączenia gazu. Zimno nocami jak diabli, piecyk elektryczny nie nagrzeje jak trzeba i rachunek za energię nabija. Irmina oraz Rajmund mieszkają na squacie, czyli w samowolnie zajętym pustostanie. W Londynie takich lokali jest całe mnóstwo - domy jednorodzinne, mieszkania komunalne, opuszczone biurowce, nawet spore posiadłości. Brytyjskie prawo pozwala zająć taki obiekt pod warunkiem, iż nie dokonano włamania. Udowodnienie tego po fakcie jest właściwie niemożliwe. Każdy się tłumaczy, że wszedł przez uchylone okno. Nawet na ósmym piętrze. Eksmisję zaś może nakazać jedynie sąd.
Para Polaków przebywa na Wyspach od trzech lat. Mają pokaźny bagaż doświadczeń z wynajmowaniem "kąta u ludzi". - Zawsze były jakieś problemy. A to, że może pojawić się dziecko, a że za dużo korzystamy z kuchni, a że ktoś przyszedł i było trochę głośniej - opowiada Irmina. Próby wynajęcia samodzielnego studio flat (pokój z kuchnią) lub bedsit (pokój z aneksem kuchennym) za pośrednictwem agencji nieruchomości też okazały się niewypałem. - Ich warunki są po prostu chore. Dwie legalnie pracujące osoby właściwie nie mają szans na wynajęcie czegoś na normalnych zasadach - dodaje Rajmund.
Znalazł klucz pod wycieraczką
O squattingu słyszeli wcześniej, ale uważali, że w taki sposób dach nad głową zdobywają ludzie z marginesu. Znajomi wyprowadzili ich z błędu. Puste lokale zajmują bardzo różne osoby, część faktycznie o nie najlepszej reputacji. Dość długo wypatrywali pustostanów, szukali też w internecie, gdzie nie brakuje porad, a nawet specjalnych stron dla squattersów. Są także bardzo popularne squaty w Londynie, takie nieomal komuny, np. w południowych dzielnicach miasta. Irmina i Rajmund trafili w końcu na nieduże mieszkanie w bloku - ktoś im podszepnął, że zajmująca je kobieta zmarła kilka miesięcy wcześniej, a urząd dzielnicowy (council) chyba zapomniał o tym lokalu komunalnym.
Pytani, jak pierwszy raz weszli do środka, odpowiadają z przymrużeniem oka, że klucz leżał pod wycieraczką. Nie było elektryczności, ani gazu. Woda była, ale tylko zimna. Ciepłą do użytku domowego oraz kaloryferów dostarcza piecyk gazowy. - Wiem, że są sposoby doprowadzenia energii elektrycznej "poza licznikiem", jednak tu byliśmy całkowicie uczciwi i zadzwoniliśmy do spółki energetycznej. Podłączyli prąd bez większych ceregieli - chwali się mężczyzna. Co więcej, gdy dostał rachunek na ten adres i swoje nazwisko, uzyskał swoiste zameldowanie, bo rachunek jest potwierdzeniem adresu - czymś, co w Wielkiej Brytanii zastępuje dowód osobisty, meldunek i parę innych dokumentów.
Oboje wiedzą, że council prędzej czy później zainteresuje się lokalem i będą ich wyrzucać. Wcześniej musi być jednak wyrok sądu. Wtedy poszukają czegoś innego.
Pomieszkiwali nawet u Królowej
Co pewien czas w mediach pojawiają się doniesienia o squattersach rozgoszczonych w kosztownych rezydencjach, w eleganckich dzielnicach. Całkiem niedawno pisano o Polakach, którzy wmeldowali się samowolnie do wartego kilka milionów funtów domu na Hampstead. To jedna z najdroższych dzielnic Londynu. Dwa lata temu też nasi rodacy zajęli rezydencję na Ealingu - dom, w którym mieszkał kiedyś ojciec królowej Wiktorii, a w ostatnich latach kręcono tam filmy. Przed squattersami nie obroniła się nawet Rodzina Królewska. Nieproszonych gości miał w swoich kamienicach przy Park Lane książę Westminster, a w posiadłości Sandrigham... sama Królowa.
Według szacunkowych danych na Wyspach może być do 20 tysięcy osób mieszkających w samowolnie zajętych pustostanach.
Z Londynu dla polonia.wp.pl
Robert Małolepszy