Miał być raj, było piekło
Ogrodzenie z kolczastego drutu, barak bez okien, bez podłogi, brak wody, harówa bez wytchnienia i bicie - taką legalną pracę w Hiszpanii załatwił dwóm kobietom z Kielc... miejscowy urząd pracy. Kobietom udało się wyrwać z rąk hiszpańskich pracodawców, którzy je traktowali jak niewolnice. Teraz w kraju szukają sprawiedliwości. Ale winnych nie ma! Mimo że do pracy zostały wysłane legalnie ani urząd w Kielcach, ani Ministerstwo Pracy nie poczuwają się do winy!
06.04.2004 | aktual.: 06.04.2004 09:07
Kasia J. (30 l.) i Julia M. (34 l.) z Kielc były bez pracy. Pewnego dnia usłyszały w radiu o zbieraniu truskawek w Hiszpanii. - Od razu pojechałyśmy do wojewódzkiego urzędu pracy. Były miejsca na plantacji w Moguer koło Sewilli. Umowa ustalała dzienne zarobki - 30 euro. Musiałyśmy jeszcze załatwić półroczną wizę pracowniczą - opowiadają kobiety.
W Internecie zaczęły szukać informacji o przyszłym pracodawcy. I znalazły - przeczytały, że znikają tam kobiety, panują straszne warunki bytowe, jest niebezpiecznie. Zaniepokojone poszły do urzędu pracy. Ewa Kargulewicz, która zajmuje się wysyłaniem tam kobiet do pracy za granicą, specjalnie się jednak nie przejęła tymi informacjami.
Trochę z duszą na ramieniu, ale 18 marca wyjechały do Hiszpanii. Po dwóch dniach były na miejscu. Pracodawca na dzień dobry zabrał im wszystkie dokumenty i wywiózł poza miasto w szczere pola. Sześć Polek, do których miały dołączyć Kasia i Julia, mieszkało w obskurnej szopie bez podłogi i okna, za to z przeciekającym dachem. Spały na starych piętrowych pryczach. Innych mebli nie było. Żelazne ciężkie drzwi wejściowe nie miały klamki i zamka. Na ponad 30 osób z całego obozu była tylko jedna łazienka z brudną, śmierdzącą ubikacją, obskurnym, pokrytym pleśnią, jednym prysznicem. Polki mówiły, że z byle powodu są bite, kopane i wyzywane przez hiszpańskich pracodawców.
Spanikowana Kasia i Julia zdecydowały - nie zostają. Pracodawca z wielkimi oporami oddał im tylko paszporty i podwiózł do miasta. Na szczęście miały adres księdza Adama Szymczaka z Towarzystwa Chrystusowego, który pomaga kobietom w Hiszpanii. Duchowny zaprowadził je do zaprzyjaźnionej rodziny. Odpoczęły kilka godzin, dostały 100 euro na drogę i wróciły do Polski.
W Kielcach od razu poszły do urzędu pracy. Tam pani urzędniczka bardzo się dziwiła, że tak wybrzydzają i całą winę zwaliła na Ministerstwo Pracy. A ministerstwo też specjalnie nieprzejęte całą sprawą, powołuje się na urzędowe procedury.
- My nie jesteśmy w stanie sprawdzić wiarygodności hiszpańskich pracodawców ani warunków, w jakich przyjdzie pracownikom mieszkać. Te dwie panie mogą napisać oficjalna skargę i złożyć ją w swoim wojewódzkim urzędzie pracy. W skardze niech opiszą to wszystko, co zastały na miejscu. Ta skarga na pewno do nas dotrze, a my z kolei po przetłumaczeniu jej na hiszpański, prześlemy ją do urzędu pracy w Madrycie. To, co się stało, nie powinno mieć miejsca - stwierdza po prostu Teodozjusz Faleńczyk, wicedyrektor departamentu rynku pracy w Ministerstwie Gospodarki Pracy i Polityki Społecznej.
Małgorzata Gacek