"Melinda i Melinda", czyli Woody Allen słodko-kwaśny

Na czym polega różnica między komedią i tragedią? Gdzie kończy się farsa, a zaczyna egzystencjalny dramat? Czy doświadczając na każdym kroku ludzkich tragedii można zdobyć się na ironiczny dystans wobec powagi życia? - zastanawia się w "Tygodniku Powszechnym" Bartosz Staszczyszyn.

02.02.2005 | aktual.: 02.02.2005 08:58

Dwaj mężczyźni - jeden niski, łysawy, o komicznych rysach, drugi wyższy, czterdziestokilkuletni szatyn - to pisarze. Jeden jest autorem komedii, drugi - dramatów. Snując swoje teorie, zaczynają opowiadać historię Melindy, trzydziestoletniej kobiety. Wspólny jest początek, później opowieści się rozchodzą. W wariancie komicznym losy Melindy służą za pretekst dla stworzenia komedii romantycznej, w tragicznym - jako osnowa dramatu psychologiczno-obyczajowego.

W "Melindzie..." powracają problemy charakterystyczne dla filmów Allena. Nietrwałość międzyludzkich związków, ulotna miłość i niemożliwa do osiągnięcia emocjonalna stabilizacja również tutaj ukazane są z przymrużeniem oka. Jednak drugie dno opowieści to całkiem poważne miłosne dramaty i bolesne zdrady. Kreująca tytułową postać Radha Mitchell zaciera różnice między Melindą zabawną i poważną, wykazując spory kunszt aktorski.

Bo "czyż życie nie może być zabawne, nawet gdy kardiologia zawodzi?" - pyta Allen ustami swego bohatera. W końcu "śmiech to jedyny sposób, by oswoić lęk przed śmiercią".

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)