Megaszybkość i kilkumetrowa zapadnia. Przeżyłam Legoland
"Maaamooo! Wstawaj! Bo nie zdążymy" - z błogiego snu wybudził mnie krzyk mojego jedenastolatka. "Zapomniałaś? Dziś jest najważniejszy dzień mojego życia, lecimy do Legolandu" - oznajmił. Patrzę na zegarek: trzecia w nocy. Przed oczami przeleciały mi wszystkie horrory, w których o tej godzinie właśnie budzą się demony. I zwątpiłam na chwilę… Wystarczyło jednak jedno spojrzenie w stronę podekscytowanego chłopca, który już ubrany z walizką w ręku czekał, aż matka zwlecze się z łóżka, by wszystkie głosy ciemnej strony rozpierzchły się w nicość.
14.07.2017 | aktual.: 14.07.2017 22:17
Jeszcze trzy godziny do odlotu, ale wstaję, piję kawę i ruszamy. Mimo tego, że wydawało mi się, że mamy mnóstwo czasu, na lotnisko, jak zwykle, wpadamy na ostatnią chwilę. Po drodze miałam mały wypadek.
Co się stało? Wbiegając do metra trafiłam na szparę między wagonem a peronem. Kiedy ze łzami w oczach udało mi się w końcu wyciągnąć z niej nogę, stwierdziłam, że nie mam walizki. W końcu ktoś mi ją podał i zapytał, czy wszystko w porządku. "Tak" - kiwnęłam głową. Jednocześnie zastanawiając się, jak powiedzieć mojemu jedenastolatkowi, że musimy zawrócić, bo najprawdopodobniej mam złamaną nogę. Pociąg ruszył, a ja usiadłam, bo zrobiło mi się nagle ciemno przed oczami. "Mamo, zdążymy do Legolandu?" - usłyszałam ciche pytanie. Popatrzyłam na nogę. Paliła z bólu. Krew przesiąkła przez obcisłą nogawkę dżinsów. "Powinniśmy zdążyć" - uśmiechnęłam się, ukradkiem wycierając łzy płynące po policzkach.
Po kilku minutach udało mi się podnieść z siedzenia. Wiedziałam, że nie mogę zawieść syna. Z trudem, ale jakoś tam kuśtykałam. Lecimy!
Niech ten dzień się skończy
Niecałe dwie godziny samolotem i jesteśmy w Billund w Danii. Wizz Air lata tam z Warszawy dwa razy w tygodniu. A bilety w obie strony można kupić nawet za mniej niż 100 złotych. Podekscytowany jedenastolatek pokazuje palcem przez okno samolotu: "Patrz mamo, Legoland". Przytakuję i przerażeniem myślę, że czeka mnie kilka dni zwiedzania, a z moją nogą nie jest za dobrze.
"Kiedy pójdziemy do Legolandu" - słyszę, gdy tylko moje nogi dotykają ziemi. I powoli zaczynam nienawidzić ten durny park rozrywki. Godzina dziewiąta rano, a ja nie dość, że jestem niewyspana i jest mi przeraźliwie zimno, to ledwo chodzę. Przed oczami mam te wszystkie rollercoastery, pontony spadające po zjeżdżalni wodnej czy laserowe samoloty. Niech ten dzień się skończy! Chcę wracać - przeklinam w myślach.
A na ten dzień właśnie oprócz zwiedzania zamku Koldinghus - dawnej siedziby królów Danii - zaplanowany mamy pobyt w Lalandii - największym aquaparku Skandynawii. Grunt, że jest ciepło. Temperatura wody wynosi 28 stopni, a powietrza aż 30 stopni. Leżymy z dziewczynami na leżakach, a dzieciaki szaleją na atrakcjach wodnych, które trudno nawet zliczyć. Kilka godzin spokoju, bo chłopcy muszą wypróbować wszystkie zjeżdżalnie. W tym najdłuższą w Europie odkrytą zjeżdżalnię Wild River. Zjeżdżają po niej, mimo, że temperatura na dworze nie przekracza 11 stopni (ale do tego zjazdu mój jedenastolatek przyzna się dopiero po powrocie do Polski, gdy będzie leżał zasmarkany z gorączką).
_Na zdjęciu: Goryl Samson _
Następnego dnia jedziemy do safari zoo Givskud, położonego 25 km od Legolandu. W Givskud przebywają zwierzęta z Ameryki Północnej, Ameryki Południowej, Azji oraz Afryki. Z roślinożercami można stanąć oko w oko. Większą część parku podziwia się jednak tylko zza szyby samochodu czy autobusu. Były lwy, żyrafy, nosorożce czy żubry.
Niewątpliwą atrakcją ogrodu są goryle, a w szczególności ich szef - goryl Samson, który ma nawet profil na Facebooku. Załapaliśmy się nawet na karmienie tych zwierząt. Całe stado przez pierwsze 15 minut musiało patrzeć, jak Samson pożera wszystkie rzucane przez opiekuna jabłka. Dopiero, gdy zaspokoił głód, reszta dostała jakieś ochłapy. Cóż, życie... Tego dnia znowu wybraliśmy się do Lalandii, a mój jedenastolatek jakby zapomniał o samym Legolandzie, do którego mieliśmy iść w ostatni dzień pobytu.
Poprzedniego dnia w aquaparku leżałam tylko na leżaku, teraz dałam się namówić synowi na zjeżdżalnię. "Chodźmy na Tornado" - namawiał. "Jest bardzo łagodna, nie ma się czego bać" - wtórował mu syn koleżanki. W końcu dałyśmy się przekonać. Drogę pokonuje się na czteroosobowym pontonie, który po nabraniu prędkości wpada w "tornado". Ale wtedy tego nie wiedziałam... Usadowiłam najpierw siebie, potem delikatnie chorą nogę na pontonie. Kiedy wszyscy byliśmy gotowi (ja z moim jedenastolatkiem i koleżanka z synem) ruszyliśmy. Najpierw powoli, jak żółw ociężale ruszyła brygada na pontonie ospale. I nagle... lecimy w dół. Akurat siedziałam przodem i wszystko widziałam. Wykrzyczałam wszystkie niecenzuralne słowa, jakie istnieją w języku polskim. Jednocześnie kurczowo trzymając się uchwytów pontonu błagałam Wszystkich Świętych, by przeżyć. Udało się.
Mamo, chodź szybko, zajęliśmy już kolejkę
Nadeszła niedziela i ostatni dzień zabawy. W końcu upragniony Legoland! Przynajmniej dla mojego jedenastolatka. Pod bramą tłum ludzi. Myślę sobie, o nie. Zaraz jak się ten tłum rzuci do środka, to wszystko stratuje. Odpalam tryb kamery w aparacie - przecież to trzeba nagrać. I przed oczami mam hordę, która rzuciła na Crocsy w Lidlu. Penie pamietacie te dantejskie sceny. Tymczasem brama Legolandu się w końcu otwiera i... nic. Wielka kulturka. Nikt się nie przepycha, nikt nie krzyczy.
Przekraczamy bramę i nie wiadomo, na czym wzrok zawiesić. W całym Legolandzie znajduje się 65 milionów klocków! Ale to tylko część atrakcji. "Chodźmy na kolejkę górską" - prosi mój jedenastolatek. "Tylko którą - pytam - bo są trzy?". "Na wszystkie" - odpowiada i biegnie przed siebie. "Super" - pomyślałam. "Jak ja tu wytrzymam cały dzień, jak już boli mnie głowa?". Ale idę. Idzie ze mną koleżanka i jej syn. A nie. Już pobiegł z moim jedenastolatkiem przodem. "Gdzie oni są?" - pytam poirytowana? "Mamo, chodź szybko, zajęliśmy już kolejkę" - krzyknął mój jedenastolatek i pobiegł w stronę, gdzie słychać przeraźliwe krzyki.
"Ja nie jadę" - oznajmiła koleżanka. "Jak to? Bez ciebie ja też nie jadę, a przecież samych ich nie puścimy" - odwarknęłam. W końcu wepchnęłam ją prawie do tego wagonika. I jedziemy... To była najmniejsza zjeżdżalnia, nie było źle. Nawet mi się spodobało. "Idziemy na następną" - rzuciłam. Chłopaki się cieszą, koleżanka wzrusza ramionami. Oczywiście, pół godziny stania w kolejce. I ruszamy. Suniemy w górę, jest wysoko. Nawet bardzo wysoko. I nagle ostry zjazd w dół. Wrzeszczę jak opętana. Koleżanka chyba też, nie wiem. Padają niecenzuralne słowa. "Nigdy więcej" - myślę. Następny podjazd. "Chcę wysiąść" - krzyczę. Ale nikt mnie nie słucha. Po wszystkim wychodzę z wagonika ledwo żywa. Koleżanka stwierdza, że zemdleje. Fakt, trochę się zatacza. Po wyjściu z wagonika mogłyśmy się przyjrzeć zdjęciu, które zostało zrobione w czasie przejażdżki. Jak się można domyślić, nie wyszłyśmy zbyt korzystnie. Koszt fotografii to około 50 zł. Nie chciałabym jej nawet wtedy, gdyby mi za nią zapłacili. Chłopcy się śmieją. I biegną, by przejechać się jeszcze raz. "A jedźcie i niech was na oczy nie widzę" - cedzę przez zęby. I już jest mi wszystko jedno.
Została jeszcze jedna - największa i najszybsza kolejka - Polar X-plorer. Mega szybkość (60 km/h) i kilkumetrowa zapadnia. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Koleżanka od razu zapowiada, że nawet Macierewicz ze swoim wojskiem jej tam nie zaciągnie. Wsiadam bez niej. Słyszę, że jakiś niedźwiedź ryczy, wszyscy piszczą. Jadę. Nie krzyczę. Obiecuję sobie, że tym razem nie wyjdę tak głupio na fotografii, jak poprzednio. Udaje się. Przynajmniej mam zamkniętą buzię. I w sumie nie było tak źle. Po pewnym czasie stwierdzam, że mogłabym się przejechać raz jeszcze. Ale nie ma czasu.
Jeszcze czeka nas rejs łódką po zatoce i jaskini Kapitana Rogers'a, wodna wycieczka rzeką Vikingów z ośmiometrowym zjazdem po wodospadzie, największe w całej Skandynawii kino 4D (zostałam w nim obrzygana klockami), nawiedzony dom czy niezwykłe akwarium z prawdziwymi rekinami. Na strefę Miniland, czyli serce Legolandu zostaje nam już niewiele czasu. Wjeżdżamy szybko na wieżę widokową, z której roztacza się wspaniały widok na cały park rozrywki i przede wszystkim miniaturowy świat najsłynniejszych budynków świata, całych miast i niesamowitych budowli z milionów klocków. Biegam z aparatem jak oszalała, by jak najwięcej budowli uwiecznić na zdjęciach.
Oglądam teraz te fotografie i tak sobie myślę, że to fajny wyjazd był. Oprócz zdjęć została mi blizna na nodze. Trudno, jakoś muszę z tym żyć.
Po powrocie, kiedy weszłam do kuchni, by zrobić sobie kawę, zastałam tam zapłakanego jedenastolatka. "Co się stało?" - pytam przerażona. "Coś cię boli? Ktoś ci coś zrobił?". "Nie. To były najlepsze dni w moim życiu. I bardzo chciałbym tam wrócić" - wyszlochał.
Ewa Koszowska, WP Opinie