PolskaMaryla Rodowicz: zarabiam głosem

Maryla Rodowicz: zarabiam głosem

Mężczyzn w miarę zapamiętuję, ale mylą mi się ich żony, z tym mam wieczny problem.

Maryla Rodowicz: zarabiam głosem

Czy pani jest podobna do bohaterek swoich piosenek? Do tych beztroskich kobiet, które wsiadają bez biletu i bagażu do byle jakiego pociągu, leżą pod gruszą, żyją chwilą, bo nieważne są pieniądze ani czas, a życie to bal nad bale?

– Może kiedyś. Agnieszka Osiecka, moja ulubiona autorka i przyjaciółka, wiele tekstów napisała z myślą o mnie. Dobrze mnie znała, ponad 20 lat. Wiele nas łączyło w sposobie życia, miałyśmy podobne lęki. I ona, i ja całe życie bałyśmy się np. stabilizacji. Agnieszka uciekała z małżeństw, ja też się zrywałam ze stałych związków. Potem, gdy już osiadłam i obrosłam dziećmi, przestałam być dla niej atrakcyjna jako kompan. Parę razy przyszła do mnie, zobaczyła gary i pieluchy – bo ja się zrobiłam nagle odpowiedzialną matką – i wyczułam rozczarowanie. Jej szalona koleżanka taka ustatkowana?

W mediach utrwalił się wizerunek „Szalonej Maryli” („a wariatka jeszcze tańczy”), która biega boso po scenie w kolorowych sukniach. Taka osoba zapewne niczym się nie przejmuje, ma w nosie, co o niej mówią i piszą, gwiżdże na media, na rynek, słucha tylko tego, co jej w duszy gra.

– Ach, nie! Wręcz przeciwnie. Bardzo się przejmuję i rynkiem, i mediami. Nie śpię po nocach, kiedy ktoś mnie zjedzie w prasie albo płyta się nie sprzedaje. Dbam o mój wizerunek w mediach, szału dostaję, kiedy ktoś publikuje przypadkowe zdjęcie.

Zawsze pani przywiązywała wagę do wizerunku?

– Zawsze, tyle że kiedyś łatwiej było dobrze wyglądać z każdej strony, na przypadkowych zdjęciach. Dzisiaj znam siłę mediów i się jej boję. Wiem, że potrafią być bezwzględne, mogą równie łatwo kogoś wylansować, jak i zniszczyć.

Pani chyba się nie boi o swoją pozycję na rynku muzycznym? „Zmieniają się mody, upadają imperia, ustroje, a wielki bal Maryli ciągle trwa. I ona ciągle jest wodzirejem”, jak napisaliśmy w uzasadnieniu naszej redakcyjnej nagrody dla pani.

– Chciałabym się nie bać o moją pozycję zawodową, ale to nie jest możliwe. Niepewność jest wpisana w mój zawód. Wynika z tego, że – tak samo jak aktorzy – zależę od telefonu, czyli tzw. brania na rynku. Mnie i tak zadziwia, że chociaż co chwila pojawiają się nowe gwiazdy, które zajmują jakąś część rynku, „ta Rodowicz” ciągle ma swoje miejsce. Dla mnie to niesamowite i fantastyczne. Nauczyłam się, że jestem raz na wozie, raz pod wozem. Życie bardzo dało mi odczuć, że człowiek nie zna dnia ani godziny. Moje sukcesy wiele razy były podawane w wątpliwość. Mnóstwo krytyki na mnie się wylało, niejeden dziennikarz mnie zgnoił i zrównał z ziemią. Najbardziej dostałam w kość na początku lat 90. Wtedy powstawały liczne radia komercyjne, gdzie pracowali bardzo młodzi ludzie. Dla nich ktoś taki jak ja był skończony, bo się kojarzył z poprzednim systemem politycznym. To, jak się artysta kojarzy politycznie, zawsze miało w Polsce ogromne znaczenie. Kiedy do telewizji przyszła grupa tzw. pampersów, miałam tam zakaz wstępu.
Jeśli zostałam zaproszona do Opola czy zgłoszona do programu telewizyjnego, skreślano mnie z listy gości. I tak było przez całą ich kadencję. Bardzo to przeżywałam.

Ale nie poddała się pani, tylko wydawała kolejne płyty.

– Wydawałam, jednak rozgłośnie radiowe konsekwentnie je ignorowały. Komercyjne stacje muzyczne – Zetka i RMF – mówiły: „Nie będziemy tego grać”. Cokolwiek bym nagrała, słyszałam od nich ten sam wykręt: „To nie nasz target”. Artysta popowy bez mediów, bez rozgłośni nie istnieje. Ile może mówić w wywiadach o piosenkach i płytach? Piosenki są do słuchania, a nie do opowiadania o nich. Trzeba dać im szansę zaistnienia. Ale odkąd parę lat temu Sejm przeforsował ustawę, że stacje radiowe nie muszą płacić tantiem za zagraniczną muzykę, tylko za polską, granie polskich piosenek się nie opłaca. To absurdalna ustawa, cios dla polskiej kultury i dla polskich wykonawców.

Jak zatem udało się pani przetrwać?

– Dzięki telewizji. Moje koncerty rejestrowane przez telewizję od 1995 r. miały co roku bardzo wysoką oglądalność – a oglądalność to dzisiaj fetysz. W końcu zostałam wpuszczona na Woronicza.

W branży muzycznej ma pani opinię artystki, która najlepiej się sprzedaje na żywo – właśnie w telewizji i na koncertach.

– To jest moja siła. Dzięki temu żyję – zarabiam tylko głosem, na koncertach.

A tantiemy?

– Jakie tantiemy? Przez cały okres PRL nie było tantiem. Od transformacji teoretycznie są tantiemy wykonawcze, ale praktycznie są niewielkie, bo rozgłośnie radiowe prawie nie grają polskiej muzyki.

No a płyty?

– Kiedy wychodzi płyta, wytwórnia najpierw wycofuje zainwestowane pieniądze w produkcję (koszt studia, muzyków, promocji), a sprzedaż płyt w ostatnich latach spadła dziesięciokrotnie.

Przecież nie nagrywa pani płyt za darmo?

– Wszyscy wykonawcy nagrywają płyty za darmo. Dopiero po przekroczeniu granicy kilkudziesięciu tysięcy sprzedanych płyt można myśleć o zyskach, co nie zdarza się często. Żeby piosenka mogła się stać przebojem, radio musi ją promować, puszczać kilka razy dziennie przez parę tygodni. Być może, nie miałam szczęścia do menedżera, który pomógłby mi się przebić przez mur niechęci mediów. W 1994 r. mój mąż, widząc, jak się miotam, sfinansował i wydał moją płytę „Marysia biesiadna”, z ludowymi piosenkami. Sukces (300 tys.) zachęcił go do wydania następnej. Rok później wyszła „Złota Maryla”, która sprzedała się w 100 tys. egzemplarzy, jak na te czasy nieźle.

Nieźle? 100 tys. to bestseller.

– Zwłaszcza że płytę grały tylko rozgłośnie lokalne, a „Wyborcza” i tak napisała: „Złota klapa”.

I pani to pamięta, po dziesięciu latach? Tak przejmuje się pani recenzjami?

– Jak tu nie pamiętać? Płyta to kawał życia, parę lat pracy. Strasznie się przejmuję, zwłaszcza niesprawiedliwą oceną. Była jeszcze pionierska, trzypłytowa „Antologia” (złota płyta), dwupłytowy album „Łatwopalni” z piosenkami Agnieszki Osieckiej, potem (w 1998 r.) była płyta „Przed zakrętem”, następnie „Karnawał 2000”. W sumie sześć płyt w ciągu sześciu lat. I ostatnia, wydana dwa lata temu, „Życie ładna rzecz”. Zawsze się staram, żeby to miało poziom, walczę o warstwę literacką, żeby tekst był mądry. Żeby brzmiało.

Dobre teksty są atutem pani piosenek. Ciekawe, że nie uległa pani modzie ostatnich lat, zgodnie z którą wokaliści sami piszą sobie słowa i muzykę, a często także aranżują swoje piosenki i przygrywają na instrumentach, jeśli przypadkiem ktoś to potrafi. Rezultaty takich Zosi samosi są na ogół opłakane.

– Nie mam odwagi, aczkolwiek myślę, że potrafiłabym złożyć kilka zdań do kupy i napisać niewyszukaną muzykę. Tylko nie chcę. Uważam, że nieźle śpiewam, resztę niech robią lepsi ode mnie. A dlaczego jest moda na samosie, łatwo zgadnąć. W branży jest powiedzenie, że kasa najlepiej się dzieli przez jeden. Mnie też drażnią wysiłki wokalistów, którzy sami piszą sobie kiepskie teksty. Na Boga, literatura ma swoje prawa! Ja się wychowałam na Kabarecie Starszych Panów, na dobrej literaturze. Zresztą w latach 70. poziom piosenki był bardzo wysoki, zarówno literacki, jak i muzyczny. Może dlatego, że nie było takiej pogoni za słuchalnością, za komerchą. Organizowano konkursy na nowe piosenki, na festiwalach piosenki przyznawano nagrody za teksty. Słowa piosenek pisali poeci wywodzący się z kabaretów studenckich, jak Kofta, Osiecka, Kreczmar, Młynarski, którzy ustawili poprzeczkę tekstu piosenki popowej bardzo wysoko. W latach 80. doszli do głosu rockmani. No, ale im o coś chodziło, to było żarliwe, nowe.

Krytykuje pani „pogoń za komerchą”. Czy to znaczy, że pani nie bierze w niej udziału?

– Ścigam się, ścigam, ale staram się nie zaniżać poziomu. Dbam o dobre teksty, muzykę, produkcję. W końcu przez repertuar opowiadam siebie, jaka jestem, co czuję, jak myślę. Przez wiele lat np. tak byłam zażenowana niezręcznością w tekście piosenki, którą mi przydzielono do zaśpiewania w Opolu: „Jadą wozy kolorowe” („...u nas wiele i niewiele, bo w sam raz”). Śpiewając to, robiłam przedstawienie na scenie, odwracałam uwagę strojem, ruchem, żeby jakoś niewyraźnie przemycić ten wers. I nigdy tej piosenki nie nagrałam na żadnej płycie, chociaż był to megahit w paru krajach.

Jak pani sądzi, czy dzisiaj jest łatwiej zrobić karierę w muzyce rozrywkowej niż w czasach pani debiutu?

– O wiele trudniej. Łatwo się pokazać, bo są programy typu „Idol” czy „Szansa na sukces”, gdzie młodzi ludzie mogą się zaprezentować. Dla rozgłośni radiowych debiutanci nie istnieją. Nawet lansują hasło „Tylko wielkie przeboje”. Wytwórnie nie chcą w nich inwestować, bo wypromowanie nowego nazwiska dużo kosztuje i wiąże się z ryzykiem, czy koszt się zwróci. Wstydzimy się swojej słomy wystającej z butów, nie umiemy być dumni ze swojej kultury. Bulwersuje mnie, jak widzę, że koledzy z branży ślepo wzorują się na tym, co amerykańskie, łącznie ze sposobem bycia na scenie.

Pani zawsze robi to, co chce? Czy jest ktoś, kto kreuje pani wizerunek?

– Boję się, że żaden kreator wizerunków nie dałby ze mną rady. Jestem apodyktyczna, zwykle wydaje mi się, że wszystko najlepiej wiem i sama muszę wszystkiego dopilnować, począwszy od tak przyziemnych spraw jak ugotowanie zupy. Oczywiście, były próby wpływania na zmianę mojego wizerunku. Na przykład w mojej poprzedniej wytwórni płytowej przekonywano mnie, że powinnam inaczej śpiewać. Powiedziano mi, że śpiewam zbyt charakterystycznie, nietrendy, a teraz trzeba śpiewać prostym głosem, tak jak Susan Vega. Kiedy nagrywałam w studiu i śpiewałam po swojemu, naciskano guzik i słyszałam: „Nie tak, to za bardzo twoje”. Ciągła walka o siebie bywa wyczerpująca.

Od sześciu lat zbiera pani doświadczenia aktorskie, grając w serialu „Rodzina zastępcza”? Po co pani to robi? Dla przyjemności? Kariery?

– Praca jest wyczerpująca – na planie serialu spędzam około czterech dni w miesiącu, wstaję wtedy o 6 rano, wracam późno. Był moment, że chciałam zrezygnować, uznałam, że tracę czas, który mogłabym poświęcić na muzykę. Zobaczyłam, jak to jest być aktorką, zaspokoiłam swoje dziecinne marzenia.

O aktorstwie?

– Tak! To było moje skryte marzenie. Ale miałam kompleksy, nie śmiałam nawet zdawać do szkoły teatralnej. Przystępując do pracy w „Rodzinie zastępczej”, umierałam ze strachu. Zwłaszcza że gram z Fronczewskim, Kownacką i wieloma innymi aktorskimi gigantami. Na początku byłam bardzo speszona na planie.

Po tylu latach na scenie, przed kamerami, jeszcze pani się peszy?

– Jestem nieśmiałą osobą. Przed każdym wyjściem na scenę serce mam w gardle. Mija po paru minutach. I pod warunkiem że dobrze się czuję w kostiumie.

Jak wypada porównanie estrady i planu filmowego? Łatwiej być aktorką czy piosenkarką?

– Piosenkarką, bo więcej wiem. Poza tym prawie wszystko zależy ode mnie. Natomiast w filmie jest odwrotnie, mam związane ręce. Jest reżim planu filmowego, któremu trzeba się podporządkować. Myślę nieraz, że wieloletnia praca nad sobą dała efekty.

Tak się pani zmieniła? Czy w ogóle dogadałaby się pani z dawną „Szaloną Marylą”?

– Przecież to ciągle ja. Jednak życie mnie nauczyło wielu rzeczy. Myślę, że zmieniłam się in plus. Nauczyłam się odpowiedzialności. Nauczyłam się szanować publiczność, staranniej się przygotowuję do koncertów. Wynika to pewnie z tego, że im dłużej jestem w zawodzie, tym większy lęk odczuwam przed wyjściem na scenę, mam większą świadomość. Stałam się punktualna. Kiedyś zdarzało mi się przyjść na spotkanie cztery godziny później albo wysłać list po roku noszenia go w kieszeni. Nauczyłam się też – ale to zasługa mojego męża, biznesmena – większej dyplomacji. Mam skłonności do mówienia tego, co myślę, i wynikają z tego powodu różne skandale. Mąż mnie uczy, żebym się powstrzymała, zanim coś palnę, żebym się zastanowiła albo gryzła w język. Do dzisiaj mi się zdarza popełnić gafę w towarzystwie, np. zapytać prezesa największego banku, czy pracuje w radiu. Mylę ważne osoby. Mężczyzn w miarę zapamiętuję, ale mylą mi się ich żony, z tym mam wieczny problem. Ile się zawsze nasłucham po przyjęciach. Na szczęście wiele
mi uchodzi na sucho jako artystce, czyli osobie z innej bajki.

Rozmawiała Ewa Witucka

Źródło artykułu:Tygodnik Przegląd
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)