Marta Szarejko: przede wszystkim w Warszawie "słoiki" nie są u siebie
"Zaduch. Reportaże o obcości" Marty Szarejko to zbiór tekstów o ludziach, którzy przyjechali z prowincji do Warszawy. Autorka opowiada o sukcesach i porażkach "słoików" i o tym, że przyjezdni dalej nie są w Warszawie u siebie.
PAP: Pochodzisz z małej wsi i sama jesteś jedną z przyjezdnych. Skąd pomysł na to, aby napisać o ludziach, którzy podobnie jak ty przyjechali z prowincji do Warszawy?
Marta Szarejko: W trakcie studiów miałam rozdwojoną grupę znajomych. Większość moich kolegów z roku była z Warszawy, tylko jedna osoba pochodziła spoza miasta. Na uczelni tkwiłam więc w środowisku warszawskim, a w akademiku miałam znajomych z małych miejscowości. Te dwie grupy siłą rzeczy zaczęły się przenikać. Zaczęłam zauważać pewne niuanse - gafy popełniane przez obie strony, wzajemne banalizowanie problemów i brak empatii. Kilka lat później w "Gazecie Wyborczej" ukazał się cykl tekstów "Nie wstydź się swojego chłopa". W tej dyskusji pojawiły się różne głosy; mówiono o pańszczyźnie i chłopach, ale także o tym, że to już nie czas na wstyd w kontekście pochodzenia. Wtedy zaczęłam rozmawiać ze znajomymi na ten temat.
W jaki sposób dotarłaś do swoich bohaterów? Posługiwałaś się jakimś kluczem podczas wybierania historii, które ukazały się w książce?
- Dawałam ogłoszenia na portalach dla osób przyjezdnych. Z kilkudziesięciu przeprowadzonych rozmów wybrałam kilkanaście. Ludzie, z którymi się spotykałam, mówili wszystko z absolutną szczerością. Ich jedynym warunkiem była zmiana imienia. Obawiali się głównie, że ich rodzice albo ktoś z rodzinnej wsi mógłby ich rozpoznać po przeczytaniu książki. Każdy z przedstawionych bohaterów przedstawionych w "Zaduchu..." borykał się z innym problemem, choć wszystkie historie w gruncie rzeczy były dość podobne.
Przyjezdnych najczęściej określa się mianem "słoików". Kim jest "słoik"? I czy bohaterowie "Zaduchu..." są "słoikami"?
- Trzeba pamiętać, że duża część ludzi żyjących teraz w Warszawie jest przyjezdna. Określa się ich "słoikami", choć to pogardliwe i zupełnie pozbawione czułości i dowcipu. Przede wszystkim "słoiki" w Warszawie nie są u siebie. Nie mają stałego miejsca do życia - wynajmują kolejne mieszkania albo biorą kredyty, który wcale nie zwiększają ich poczucia bezpieczeństwa. W Warszawie nie ma historii ich rodzin, nie mają pamięci historycznej miasta. Są trochę w rozkroku, mają dużo ambiwalentnych uczuć - nie chcą wracać na wieś, a jednocześnie w mieście nie czują się bezpiecznie. To jest kryterium bycia "słoikiem", a nie to, czy się wraca z pustą walizką do domu w piątek po pracy.
Ludzie ze wsi mają dużo gorszy dostęp do edukacji i kultury. Częściej żyją w biedzie. Nierówności między nimi a miastowymi są dość duże. Czy to jest dowodem na to, że system klasowy dalej istnieje?
- Matka jednej z moich bohaterek powiedziała do niej, że jest za biedna, żeby mieć problemy egzystencjalne. Niższe warstwy nie mają czasu na pewne rozważania. Muszą być zaradni, samodzielni, twardzi i odporni. To bardzo klasowe. Rodzice moich bohaterów najczęściej są rolnikami albo robotnikami, sami bohaterowie aspirują do klasy średniej. I właśnie te aspiracje są w mojej książce najważniejsze - zaczynając od marzeń o mieszkaniu, samochodzie i dobrej pracy, a kończąc na fantazji o tym, żeby nie jeść ziemniaków. Na temat "Zaduchu..." usłyszałam, że to książka nie o problemie pochodzenia, ale właśnie o klasach społecznych.
Twoi bohaterowie aspirują do bycia członkami klasy średniej, czy to po prostu naturalny efekt ich pracy?
- Zdecydowanie do tego dążą. Jeden z nich wspominał, że kiedy na studiach dorabiał, bo miał bardzo mało pieniędzy, kupował dużo tanich rzeczy. Zmiana jego perspektywy polegała na tym, że teraz buty za czterysta złotych już nie wydają mu się drogie. Adam, który zrobił oszałamiającą karierę w korporacji, wymienia atrybuty klasy średniej, do których chce mieć dostęp: kolacje na mieście, teatr, wino do obiadu, sprzątaczka, siłownia trzy razy w tygodniu.
Większość z bohaterów "Zaduchu" już jest członkami tej klasy. Najpierw zadbali o najbardziej podstawowe rzeczy - zdobyli dobrą pracę; mają mieszkanie, kupują samochód. Dobrze się ubierają i stać ich na jedzenie w restauracjach. Gdy wchodzą na wyższy poziom, zaczynają jeździć do Berlina i kupować sobie obrazy w tamtejszych galeriach. Jednak czasami nadal mają kompleksy i nie potrafią pozbyć się poczucia winy. Kiedy ich rodzicom powodzi się gorzej, męczą ich wyrzuty sumienia.
Jak byli postrzegani twoi bohaterowie przez warszawiaków? Czy mieszkańcy stolicy uważali, że ich koledzy ze wsi czymś się różnią?
- Zapytałam kilkanaście osób z grona swoich warszawskich znajomych, co interesuje ich w ludziach ze wsi. Zdecydowana większość stwierdziła, że absolutnie nic. Nie było w tym złej woli, raczej poczucie, że wszyscy są tacy sami. Warszawiacy nie czuli różnicy, w ogóle tego nie zauważali, więc to nie był dla nich temat do rozmów. O pochodzeniu po prostu się nie rozmawia. To też jest klasowe: osoby, które są niżej boją się pogardy, więc o tym nie mówią, a te które są wyżej nie widzą powodu, żeby o tym rozmawiać.
Mówisz o poczuciu winy i byciu w rozkroku. A co z samotnością?
- Moi bohaterowie po przyjeździe do Warszawy od razu zachłysnęli się tym, co oferuje miasto. Chłopak, który chciał trenować MMA spędzał cały swój wolny czas na treningach. Dziewczyna, która była zafascynowana teatrem i przez wiele lat nie miała do niego dostępu, po przyjeździe spędzała każdy wieczór na spektaklach. Działali obsesyjnie i kompulsywnie, co wynikało z mieszkania przez tyle lat na prowincji, gdzie nie mieli możliwości, aby się rozwijać. I ja, i moi bohaterowie przyjęliśmy z wdzięcznością to, co dało nam miasto. Rzuciliśmy się w wir studiów i pracy, nie mieliśmy czasu na samotność. Pochłanianie świata nam na to nie pozwalało. Samotność przyszła później, kiedy zaczęliśmy rozwijać relacje.
Jak sama mówisz, ta książka jest też trochę o tobie. Jesteś jedną z jej bohaterek, pochodzisz z małej miejscowości. Sądzisz, że sięgną również ci z drugiej strony, czyli z wielkich miast?
- Większość komentarzy, które słyszę na temat tej książki, wypowiadają osoby ze wsi i małych miejscowości. Mówią, że przedstawieni bohaterowie są do nich podobni i że się z nimi utożsamiają. Marzę o tym, żeby odnieśli się do niej także warszawiacy. Ta książka była napisana głównie dla nich; żeby zauważyli te mikroschodki, które ludzie z prowincji musieli pokonać. Może dzięki temu inaczej spojrzą na przyjezdnych? Mój kolega powiedział mi, że "Zaduch..." był dla niego gigantyczną lekcją empatii. Bardzo bym chciała, żeby inne osoby z dużych miast też miały takie poczucie po lekturze.
Kiedy człowiek jest albo staje się warszawiakiem?
- W wypowiedziach moich bohaterów powtarza się, że mają nadzieję, że ich dzieci będą się czuły tutaj u siebie. Może drugiemu pokoleniu uda się być prawdziwymi warszawiakami, ale nie sądzę, żeby udało się to moim rozmówcom. Im to nigdy nie przejdzie przez gardło, zawsze będą stamtąd.
Książka "Zaduch. Reportaże o obcości" ukazała się nakładem Wydawnictwa PWN.
Rozmawiała Martyna Olasz