Mariusz Staniszewski o mediach w Polsce: i kto tu niszczy demokrację?
W demokratycznym państwie celem mediów jest dochodzenie do prawdy i patrzenie władzy na ręce. Za rządów PO celem znacznej części gazet, stacji telewizyjnych i radiowych stało się wspieranie rządu i czerpanie z tego maksymalnie dużych korzyści. Dla dziennikarzy krytycznych wobec władzy nie było w tych mediach miejsca. Byli wyrzucani, a następnie podważano ich wiarygodność i obrzucano błotem - pisze Mariusz Staniszewski, zastępca redaktora naczelnego "Wprost", w felietonie dla Wirtualnej Polski.
08.12.2015 | aktual.: 08.12.2015 15:20
W demokratycznym państwie celem mediów jest dochodzenie do prawdy i patrzenie władzy na ręce. Za rządów PO celem znacznej części gazet, stacji telewizyjnych i radiowych stało się wspieranie rządu i czerpanie z tego maksymalnie dużych korzyści. Dla dziennikarzy krytycznych wobec władzy nie było w tych mediach miejsca. Byli wyrzucani, a następnie podważano ich wiarygodność i obrzucano błotem - pisze Mariusz Staniszewski, zastępca redaktora naczelnego "Wprost", dla Wirtualnej Polski.
"Bolszewicy", "zamordyści", "totalitaryści" - tak nową władzę nazywa opozycja i związane z nią media. Wraz z grupą naukowców - dlaczego zawsze tych samych? - prześcigają się w wyznaczaniu daty końca demokracji w Polsce. Ostatnio pomocy szukają w zagranicznych mediach. Stefan Niesiołowski nawet w rosyjskich. Ale nie łudźmy się, tzw. obrońcom demokracji wcale nie chodzi o demokrację, ale o kasę.
Czytaj także:Marczuk: Ile dzieci urodzi się dzięki 500+
Gdy znany komentator CNN mówi, że Polska weszła na złą drogę, a Tomasz Lis, redaktor naczelny tygodnika "Newsweek Polska", którego wydawcą jest niemiecki koncern, żali się w niemieckiej telewizji ARD, że hejterzy życzą mu śmierci, że z polskiej telewizji zniknie jego program oraz ostrzega, że PiS znacjonalizuje niemieckie media w Polsce, to zagraniczny obserwator musi pomyśleć, iż nasz kraj znalazł się pod rządami kogoś, kto łączy w sobie cechy Juana Perona i gen. Augusto Pinocheta. Już tylko czekać, aż po ulicach polskich miast zaczną krążyć wojskowe ciężarówki, które będą porywać ludzi i wywozić ich na stadiony - na szczęście trochę ich zbudowaliśmy - a policja polityczna wkroczy do Trybunału Konstytucyjnego i pozamyka niezależnych sędziów w lochach cytadeli. Taki scenariusz rysują nam ludzie, którzy tworzą komitety obrony demokracji czy chcą 13 grudnia demonstrować przed domem Jarosława Kaczyńskiego.
Niedorzeczność zarzutów o łamanie zasad demokracji jest tak uderzająca, że właściwie trudno z nimi polemizować. W takiej sytuacji warto jednak oprzeć się na liczbach. W weekend Klub Jagielloński przedstawił wyliczenie pokazujące, do których mediów poprzednia władza skierowała strumień pieniędzy. Z danych uzyskanych z 12 ministerstw (5 odmówiło informacji) wynika, że w latach 2010-2014 Agora - wydawca "Gazety Wyborczej", będącej jednym z głównych bojowników o wolność i demokrację - otrzymała 5 mln. zł., Gremi Media (wydawca "Rzeczpospolitej") - 3,5, Axel Springer (Newsweek Polska) - 3,2 mln. zł, Polskapresse ("Polska The Times") - 2,6 mln. zł, Inforbiznes ("Dziennik Gazeta Prawna") - 1,7 mln. zł, "Polityka" - 764 tys, zł. Dla porównania sympatyzująca z PiS "Fratria" (tygodnik "W Sieci") - 27 tys. zł. Kiedy dorzucimy do tego jeszcze, że tygodnik "Wprost" ujawnił w tym tygodniu, że Narodowe Centrum Kultury finansowało w serwisie Tomasza Lisa Natemat.pl utworzenie istniejącego działu kultury, to wyłaniają nam
się prawdziwe motywacje obrońców demokracji. Nie o wolność tu idzie, ale o pieniądze.
Nowa władza zapowiedziała, że nie będzie finansowała mediów otwarcie popierających Platformę Obywatelską. Dla wielu z nich oznacza to poważne problemy finansowe. Będą musiały nagle zacząć funkcjonować według takich samych rynkowych zasad, jakie obowiązywały media krytyczne wobec poprzedniej ekipy. Brak rządowej kroplówki oznacza mniej pieniędzy na promocję, na dodawane do gazet gadżetów, a w efekcie na pensje. To musi boleć, bo pupile władzy będą musieli przyzwyczaić się do tego, co w niezależnych od rządu mediach jest standardem - poddanie się prawdziwej grze rynkowej.
W tym miejscu ważniejsza jest jednak odpowiedź na inne pytania: czy system, w którym rząd przez osiem lat finansowo wspierał przychylne sobie media, możemy nazywać w pełni demokratycznym? Czy tworzenie nierównych warunków rynkowych i spychanie na margines mediów patrzących władze na rękę, gwarantuje rzeczywistą wolność wypowiedzi i przejrzystość sposobu podejmowania decyzji? Przez ostatnie dwie kadencje mieliśmy do czynienia z pełzającą aksamitną dyktaturą, w której każdy, kto schlebiał władzy, mógł liczyć na premię. Jeśli jednak chciał być krytyczny, to wyznaczone przez władzę autorytety pokazywały mu, gdzie jego miejsce - był spychany na margines albo po prostu nazywany szaleńcem.
Jakiś czas temu miałem okazję rozmawiać z Juergenem Rothem, niemieckim dziennikarzem, autorem książki "Tajne akta S." o katastrofie smoleńskiej. Był on szczerze zaskoczony, że polskie media nie są w stanie rozliczyć swoich władz z serii zaniedbań, do jakich doszło zarówno przed, jak i po katastrofie. Rothowi daleko do PiS i Antoniego Macierewicza, bo sam jest członkiem Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, ale nie mógł uwierzyć w arogancję władzy, polegającą na nazywaniu wariatami wszystkich tych, którzy nie zgadzali się lub podważali wyniki badań rządowej komisji. W demokratycznym państwie celem mediów jest dochodzenie do prawdy i patrzenie władzy na ręce. Za rządów PO celem znacznej części gazet, stacji telewizyjnych i radiowych stało się wspieranie rządu i czerpanie z tego maksymalnie dużych korzyści. Dla dziennikarzy krytycznych wobec władzy nie było w tych mediach miejsca. Byli wyrzucani, a następnie podważano ich wiarygodność i obrzucano błotem.
Czy pamiętacie Państwo szereg alarmujących artykułów w mediach sprzyjających PO, gdy partia ta dokonywała pierwszego zamachu na Trybunał Konstytucyjny? I wcale nie chodzi o czerwcową ustawę, która umożliwiała wcześniejsze powołanie pięciu sędziów TK, ale wpychanie do tego - najważniejszego przecież sądu w Polsce - czynnych polityków. Czy słyszeliście Państwo głosy oburzenia, że sędzią oceniającym ustawy PO ma być były senator PO prof. Leon Kieres? Przecież to jawny zamach na niezależność Trybunału. Nie, nikt nie pamięta ówczesnego sprzeciwu, bo go nie było. Tak samo jak w kampanii wyborczej proplatformerskie media nie alarmowały, że PO dokonuje drugiego zamachu na TK, monopolizując go. Zamachem na demokrację był wówczas nieistniejący projekt zmian w konstytucji autorstwa PiS, a nie wprowadzona w życie, niekonstytucyjna uchwała o powołaniu sędziów.
Krytykowanie władzy się wówczas nie opłacało, bo do wzięcia były przecież rządowe pieniądze. One stanowiły wówczas wartość ważniejszą niż niezawisłość sądów i wolność słowa. Dziś odwaga staniała i to dosłownie. Krytyka nie grozi utratą dochodów, bo wiadomo, że ich przez najbliższe lata nie będzie. Można więc atakować rząd, mając nadzieję, że jak dzisiejsza opozycja wróci do władzy, to nie zapomni o zasługach oddanych w ciężkich czasach.
Mariusz Staniszewski dla Wirtualnej Polski
Mariusz Staniszewski - zastępca redaktora naczelnego tygodnika "Wprost", wcześniej był publicystą "Do Rzeczy" oraz redaktorem naczelnym kwartalnika "Rzeczy Wspólne". Kierował także działem krajowym "Rzeczpospolitej". Ukończył nauki polityczne na Uniwersytecie Wrocławskim.
Przeczytaj również:Za ile kupiła ich Platforma? Zobacz, co w najnowszym "Wprost"