HistoriaMarek Krajewski: Lwowska akademia złodziejska odrodziła się po wojnie we Wrocławiu

Marek Krajewski: Lwowska akademia złodziejska odrodziła się po wojnie we Wrocławiu

- Gdy zabrałem się do pisania powieści, zacząłem z konieczności badać świat przestępczy Lwowa. I okazało się, że pewna część także tego świata, lub raczej półświatka, znalazła się po wojnie we Wrocławiu, tworząc nawet coś na kształt akademii złodziejskiej – mówi pisarz kryminałów Marek Krajewski w rozmowie z magazynem ''Historia Do Rzeczy''.

Marek Krajewski: Lwowska akademia złodziejska odrodziła się po wojnie we Wrocławiu
Źródło zdjęć: © NAC | Przestępca znakujący dom szyfrem złodziejskim (podwójne koło - nie ma nic do wzięcia), 1929 r.

Maciej Rosalak, Historia Do Rzeczy: Jednym z dwóch głównych bohaterów pańskich powieści jest komisarz lwowskiej policji Edward Popielski. Czy pana lwowskie korzenie oraz życie w lwowskim otoczeniu powojennego Wrocławia skłoniły pana do umieszczenia akcji kilku książek w międzywojennym Lwowie? A może zadecydowała o tym legenda świata przestępczego tego miasta?

[Marek Krajewski](https://ksiazki.wp.pl/marek-krajewski-6150133166950529c): Zadecydowały o tym przede wszystkim moje związki rodzinne. Moja mama pochodzi z powiatu mościskiego w ziemi lwowskiej, a z samym Lwowem związane były inne osoby po kądzieli. Dziadek pracował tam przed wojną jako kelner, a brat babci, Michał Obłąk, któremu zadedykowałem moją pierwszą książkę o Lwowie, czyli ''[Głowę Minotaura](https://ksiazki.wp.pl/glowa-minotaura-6146573972952705c)'', był lwowianinem, który opowiadał mi niezwykłe, cudowne [historie o](https://ksiazki.wp.pl/historia-o-6147627717032065c) Lwowie swojej młodości. W jego opowieściach miasto było z pewnością wyidealizowane. Mówił na przykład o zgodzie, w jakiej żyli ze sobą mieszkańcy trzech głównych narodowości: Polacy, których było najwięcej, Żydzi, stanowiący aż [trzecią część](https://ksiazki.wp.pl/trzecia-czesc-6148406738671745c) ludność oraz Ukraińcy, których liczba nie przekraczała kilku procent ogółu lwowian. Oczywiście nie było między nimi idylli jak ze snu, ale te opowieści rozpalały moją wyobraźnię, sprawiły, że bardzo zainteresowałem się tym miastem.

Z kolei do Wrocławia, w którym się urodziłem, przeniesiono cały Lwów inteligencki. Uczelnie wrocławskie tworzyli dawni profesorowie Uniwersytetu Jana Kazimierza i Politechniki Lwowskiej. To wszystko odcisnęło również na mnie lwowskie piętno. Tak więc najpierw był sentyment, a potem, gdy zabrałem się do pisania powieści, zacząłem z konieczności badać świat przestępczy Lwowa. I okazało się, że pewna część także tego świata, lub raczej półświatka, znalazła się po wojnie we Wrocławiu, tworząc nawet coś na kształt akademii złodziejskiej.

''Widmo zbliżającej się wojny i paraliżujący strach rządzą Lwowem, tylko jego przestępczy świat wciąż żyje według starych reguł'' – czytamy w Internecie o pańskich ''Eryniach''. Ten obraz kłóci się z wyobrażeniem Lwowa jako miasta nadzwyczaj przyjaznego, życzliwego i rozśpiewanego, w którym strachu nie znali nawet nieletni gimnazjaliści. Czy to tylko mit?

Nie. W rzeczywistości Lwów był pięknym miastem, spokojnym i wesołym… Ja po prostu piszę kryminały, i to kryminały ponure, czarne, przejmujące, które odsłaniają prawdę o ciemnej stronie natury ludzkiej. I choćbym nie wiem jak świetliste miejsca opisywał, to będą one w mych książkach widownią okrutnych zbrodni.

Poziom i popularność pańskich powieści kryminalnych czynią z pana polskiego Conan Doyle’a albo Agathę Christie. Niesamowitość tych książek kojarzy mi się jednak bardziej z Edgarem Alanem Poe. Czy zgodziłby się pan z taką opinią?

Bardzo jest ona dla mnie pochlebna, bo Poe był wielkim prekursorem gatunku powieści detektywistycznej. Nie potrafiłbym i nie chciałbym oceniać samego siebie. Mogę rzec tylko tyle, że z wymienionych autorów najbliższy jest mi Conan Doyle. Jego opowieści o Sherlocku Holmesie zaczynają się często od zagadki, która pozornie ma charakter ponadnaturalny. Gdyby nie to, że owe zagadki znajdują w końcu racjonalne rozwiązanie, moglibyśmy traktować je jako element horroru. Tego typu konglomerat stosuję w mych książkach. Od dziecka zresztą uwielbiałem horrory...

Plan miasta Lwowa, 1923 r. fot. Wikimedia Commons

O brutalnym charakterze świata przestępczego międzywojennej Warszawy czytamy u Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, w jego ''Karierze Nikodema Dyzmy'' na czele, i w ''Boso, ale w ostrogach'' Stanisława Grzesiuka. Przestępcy żydowscy, zwłaszcza w ''Szumowinach'' Isaaca Bashevisa Singera, wcale im nie ustępują. Podobnie przedstawia Menachema Bornsztajna, czyli ''Ślepego Maksa'', współczesny pisarz z Łodzi, Jacek Indelak, w ''Szczurach ze złego miasta''. Pan wprowadza w obrazie Lwowa dodatkowo wątki szczególnie okrutnego horroru. W jakiej mierze oparte jest to na autentycznych wydarzeniach?

To nie były autentyczne wydarzenia. Przekonanie o rytualnych mordach żydowskich było niestety ludowym przesądem, który rozprzestrzeniał się i żył w świadomości ludzi prostych przez całe pokolenia. Ja po prostu wykorzystałem tę błędną, powszechną opinię, ponieważ ona dobrze oddaje koloryt epoki. To nie była specyfika lwowska ani lubelska, ani żadnego innego miasta. Po prostu od czasów zamierzchłych krążyła ponura legenda o tym, że Żydzi wykorzystują krew chrześcijańskich dzieci do robienia macy. Jak wiadomo, odżyła ona nawet po wojnie w formie pogromu kieleckiego, który został wywołany – co okazało się w świetle badań historyków – ubecką prowokacją.

W międzywojennym Lwowie dochodziło do różnych spięć, konfliktów, rękoczynów. Nie było jednak starć narodowościowych większych niż gdzie indziej, na przykład w Warszawie, choć Żydzi stanowili ponad 30 proc. mieszkańców Lwowa. Nie zapominajmy też, że Żydzi tworzyli ogromną masę przestępców. W skali całego kraju – co może się niektórym wydać niepoprawne politycznie – wśród osadzonych w więzieniach było ich znacznie więcej niż 10 proc., a taki odsetek stanowiła przecież ludność żydowska Polski. Występowały gangi żydowskie, nawet mafie zajmujące się handlem żywym towarem. Porywały one dziewczęta, które trafiały do domów publicznych w Ameryce Południowej, a szczególnie w Argentynie. Przestępczość żydowska rodziła znaczne problemy i kiedy pisze się o tamtych czasach, trzeba to brać pod uwagę.

Skoro jesteśmy przy sprawach społecznych, warto dodać, że sytuacja zmieniała się na lepsze wraz z mijaniem wielkiego kryzysu. Trafnie napisał o tym prof. Włodzimierz Mędrzecki z Instytutu Historii PAN: ''Wszelkie statystyki pokazują, a autorzy pamiętników opisujących okres międzywojenny potwierdzają, że w drugiej połowie lat 30. zaczęły się kumulować pozytywne efekty wielu lat wyrzeczeń i dorobku indywidualnego i zbiorowego [...]. Od 1934 roku systematycznie podnosił się poziom wynagrodzeń pracowników najemnych wszystkich kategorii. Z roku na rok spadał poziom bezrobocia. Wzrastała liczba i jakość budowanych mieszkań''. Dodajmy, że i przestępczość spadła wtedy niemal o jedną trzecią. Tak jak poziom biedy… Czy ogólna sytuacja społeczna ma dla pana znaczenie przy tworzeniu fabuły kolejnych książek?

Oczywiście. Staram się wiernie odtwarzać epokę, począwszy od elementów życia codziennego – takich jak potrawy, papierosy i marki piwa – a skończywszy na ogólnej sytuacji społecznej. Także politycznej i gospodarczej. Tworząc tło moich powieści międzywojennych, nie prowadziłem jakichś szczególnie rozległych badań historycznych. Korzystałem z podstawowych opracowań oraz z literatury pięknej tworzonej w tamtym czasie, i to przez autorów, do których mam zaufanie, że świat przez nich przedstawiony jest światem prawdziwym. Myślę tu przede wszystkim o Tadeuszu Dołędze-Mostowiczu. Kiedy przygotowywałem się w 2009 r. do napisania ''Głowy Minotaura'', przeczytałem wszystkie jego powieści - niektóre powtórnie, choćby ''Karierę Nikodema Dyzmy'' i cykl powieści o doktorze Murku. Znalazłem w nich liczne elementy oddające realia społeczne owej epoki. Na przykład opis schroniska dla bezdomnych, w którym doktor Murek znalazł się wśród różnych wyrzutków społecznych, zredukowanych pracowników, alkoholików i męskich prostytutek.
Warto poznać ich rozmowy. Mostowicz – co podkreślają literaturoznawcy – niezwykle realistycznie opisywał rzeczywistość. Zarazem nie pisał nudno, więc lektura jego książek była dla mnie przyjemnością. Dużo jej zawdzięczam.

Czy badał pan również działania policji kryminalnej i w ogóle Policję Państwową, ze stopniami funkcjonariuszy odpowiadającymi stopniom wojskowym (na przykład: posterunkowy – szeregowy, przodownik – sierżant, komisarz – kapitan, inspektor – pułkownik) oraz z uzbrojeniem w broń krótką i długą?

Badałem również te sprawy i to posiłkując się książkami naukowymi, które traktowałem jak niezbędne źródła. Najważniejsze z nich są monografiami o polskiej Policji Państwowej pióra Roberta Litwińskiego oraz Marka Mączyńskiego. Dokładnie je przestudiowałem, a z prof. Litwińskim byłem w stałym kontakcie i konsultowałem się nawet przy pisaniu książki. Przyznaję jednak, że nie wszystkie elementy są odbiciem rzeczywistości. Na przykład mój komisarz Edward Popielski ma doktorat, tymczasem w całej kadrze Policji Państwowej bodaj jeden tylko funkcjonariusz nosił zaszczytny tytuł doktora nauk. Mój doktor Popielski nie jest wysoko usytuowany w policyjnej hierarchii, nie znajduje się na jakimś kierowniczym stanowisku, na przykład szefa wydziału, i tytuł doktora nie współgra z rolą, jaką mu powierzyłem. To prawda, że ma stopień komisarza, ale gdy przeglądałem spisy oficerów policji – zwłaszcza z początkowego okresu budowy naszego państwa – zwróciłem uwagę, że niewielu miało za sobą studia wyższe, a i maturą nie każdy
mógł się pochwalić. Inna sprawa, że przedwojenna matura, zwłaszcza ze średnich szkół o profilu klasycznym, dawała zasób wiedzy i status nieporównywalnie wyższy od dzisiejszego egzaminu dojrzałości.

No, ale pański komisarz Popielski ma, poza doktoratem, nieprzeciętną inteligencję i nader oryginalną osobowość...

Myślę, że tu akurat nie stanowił jakiegoś wyjątku. Znalazłoby się przed wojną wielu innych znakomitych, dociekliwych, inteligentnych śledczych. Może nie prowadzili oni tak skomplikowanych spraw jak poszukiwanie seryjnych morderców, ale przecież wszędzie i zawsze takich zdecydowanie jest mniej od innych zbrodniarzy. Wśród zabójców zamkniętych w więzieniach siedzi ich co najwyżej kilka procent, natomiast występują w 80 proc. powieści i filmów kryminalnych. Wynika to stąd, że powieściopisarze – w tym ja – oraz reżyserzy biorą na warsztat najbardziej spektakularne sprawy. W rzeczywistości spraw seryjnych morderców było znacznie mniej. Najczęściej bardzo głośne były takie sprawy jak guwernantki Rity Gorgonowej, oskarżonej o zabójstwo córki lwowskiego architekta Henryka Zaremby.

Oddział Rezerwy Policji Państwowej przeznaczony do tłumienia zamieszek ulicznych i demonstracji, lata 30. XX w. fot. Wikimedia Commons

Komisarz Popielski jest niepowtarzalny. Nawet padaczka fotogenna, która każe mu działać nocą, czyni zeń postać przypominającą wilkołaka. Jest skłonny sam wymierzać sprawiedliwość. Czy ten oficer polskiej Policji Państwowej budzi sympatię pańskich czytelników?

Tak, budzi sympatię moich czytelników – może dlatego, że ja sam go lubię, lubię tego typu ludzi. Natomiast głównie wśród czytelniczek znajduję liczne wielbicielki bohatera moich wrocławskich powieści, niemieckiego policjanta Eberharda Mocka. Obu zresztą sporo łączy – mają podobne spojrzenie na świat, obaj są miłośnikami starożytności, a z wykształcenia filologami klasycznymi… Tak samo zresztą jak ja. Pamiętajmy jednak, że ówczesna inteligencja polska, a oficerów przedwojennej Policji Państwowej śmiało można do niej zaliczyć, była uformowana na ogół przez niezwykle elitarny typ szkół – gimnazja klasyczne. Osiem lat nauczano łaciny, a greki przez cztery lata. Znajomość tych języków łączyła się ze znajomością świata antycznego, jego historii i kultury. Po wojnie – w przeciwieństwie do krajów zachodnich, Niemiec i Austrii na przykład – zarzucono ów typ kształcenia, rezygnując zarazem z tradycyjnej formacji polskiej inteligencji, nad czym bardzo ubolewam.

Dzisiejsze opinie o II Rzeczypospolitej krańcowo się różnią. Jedni bezkrytycznie wszystko gloryfikują, inni – tak jak za PRL – widzą tylko ciemne strony. Dotyczy to również ponad 30-tysięcznej Policji Państwowej, złożonej rzekomo z nieprofesjonalnych komisarzy i inspektorów oraz z tępych, acz brutalnych posterunkowych. Tymczasem reformy policji przeprowadzone w Portugalii i Japonii opierały się w dużej mierze na polskich wzorcach, a to dzięki uznaniu wysokiego poziomu fachowego i sprawnego kierownictwa PP. Czy możemy się zgodzić na zakończenie, że dominował u nas typ niezwykle skutecznego komisarza Przygody, nie zaś przygłupiego naczelnika więzienia Twardijewicza z filmu ''Vabank 2''?

(śmiech) Tak, zgodziłbym się całkowicie, tym bardziej że wspomniał pan o uznaniu, jakim polska Policja Państwowa cieszyła się u Japończyków, i o współpracy obu policji. Na przykład my uczyliśmy się u nich wschodnich sztuk walki. Mało kto o tym wie, ale poza współpracą wywiadowczą, jaką prowadziliśmy z Japonią mimo jej sojuszu z Niemcami i Włochami, po wybuchu wojny ambasador japoński w Warszawie jak mógł, pomagał Polakom, w tym policjantom. Uważam też, że funkcjonariusze Policji Państwowej, zwłaszcza wysokiej rangi, to byli ludzie nieprzeciętni oraz inteligentni i właśnie komisarz Przygoda z ''Vabanku'' byłby dobrym przykładem bystrego i skutecznego policjanta.

Rozmawiał Maciej Rosalak, Historia Do Rzeczy

Marek Krajewski (ur. 1966 r. we Wrocławiu) – filolog klasyczny, doktor nauk humanistycznych, były wykładowca Uniwersytetu Wrocławskiego, autor licznych kryminałów przetłumaczonych na 18 języków. Lwowski komisarz Edward Popielski występuje w powieściach: „Głowa Minotaura”, „Erynie”, „Liczby Charona”, „Rzeki Hadesu”, „W otchłani mroku”, „Władca liczb”, „Arena szczurów”.

Źródło artykułu:Historia Do Rzeczy
historiazłodziejemarek krajewski
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)