PolskaMarcin Wolski dla WP.PL: politycy w sejmie stracili umiejętność mówienia po ludzku

Marcin Wolski dla WP.PL: politycy w sejmie stracili umiejętność mówienia po ludzku

Jak wiadomo raz w roku zwierzęta mówią ludzkim głosem. W krajach katolickich w Wigilię, w innych w Noc Noworoczną - pisze Marcin Wolski w felietonie dla Wirtualnej Polski.

Marcin Wolski dla WP.PL: politycy w sejmie stracili umiejętność mówienia po ludzku
Źródło zdjęć: © PAP | Piotr Rybarczyk

21.12.2012 | aktual.: 09.01.2013 10:39

A u nas? Znany badacz fonozoologii z Anglii, doktor Doolittle, przybył ostatnio do Polski, aby sprawdzić to zjawisko u źródła. Wyniki okazały się zastanawiające. Zauważył bowiem, że o ile zwierzęta w kwestii gadatliwości go rozczarowują, o tyle coraz więcej ludzi, głównie przedstawicieli klasy politycznej, zatraciło umiejętność mówienia po ludzku. Szybko zorientował się, że prawdziwym matecznikiem owej ludzkiej zwierzyny jest rejon ulicy Wiejskiej i tam też pośpieszył ze sprzętem nagraniowym.

Na pierwszy rzut ucha objawiło mu się grono ciekawych osobników, wydających dość emocjonalne kwiki i chrząkania. Rej w tej grupie wodził obywatel charakteryzujący się świńskim ryjem, na talerzu, i paroma plastykowymi organami w odwodzie. Dr Doolittle od razu zorientował się, że wydawane przezeń odgłosy nie są całkowicie oryginalne, tylko sufluje je - ultradźwiękami stareńki osobnik w koszulce z napisem "Niet", przypominający nietoperza, który utrzymywał się w powietrzu dzięki sile nośnej gigantycznych uszu i ogólnej bezczelności.

Doktor nagrał to i owo, po czym zdezynfekowawszy mikrofon, skręcił w lewo zwabiony rozlegającym się tu i ówdzie meczeniem. Dowodziło ono, ani chybi, że miejscowe stado rozbiegło się i bezskutecznie usiłuję się zjednoczyć. Niektóre głosy brzmiały podobnie jak kwiki, inne przypominały okrzyki godowe kozłów i baranów, a co bardziej stare konie usiłowały nawet parskać "powstańcie, których dręczy". Kibicowała im grupa "meczących inaczej", skupiona pod tęczowym sztandarem tolerancji i antykoncepcji. Politycznej.

Doktor poszedł dalej i z ogólnej kakofonii wyłowił głębokie "muu", w których dźwięczała cała nostalgia polskiej rasy nizinnej i postępowego zaścianka. Idąc za tymi głosami skręcił w stronę centrum i natychmiast zauważył, że najdonośniej ryczały dwa bojowe byczki, z których jeden prawdopodobnie objął właśnie przewodnictwo stada, a drugi, niewątpliwie przeznaczony na obój, odgrażał się, że tu jeszcze wróci!

Doolittle nagrał wspomniane dźwięki, po czym zanotował jeszcze dla pamięci miejscowe przysłowie: "Byczek, który wiele ryczy - mało mleka daje".

Z reszta jego uwagę zwróciło co innego - dochodzące z samego środka coraz powszechne ujadanie, a także wilcze wycie, jakie może wydawać jedynie atakująca, lub właśnie dożynana wataha. Niestety na widok cudzoziemca wszyscy umilkli, a niewątpliwy lider o wilczych oczach na widok podsuniętego mikrofonu wydał z siebie przepiękny tryl słowiczy, jakim samce alfa zapewniają swoich najbliższych o miłości i skłonności do czynienia cudów. Zaraz odezwało się ćwierkanie sikorki-poliglotka i brzęczenie sportowej muchy, za którą czaił się, najwyraźniej próbujący bzyknąć nobliwy profesor entomologii. Aliści zobligowany, jak widać, do trzymania gęby na kłódkę, przy obcym nie puszczał pary. Doolittle zajrzał nawet do budy (Ruskiej), ale usłyszał tam jedynie majestatyczne pochrapywanie na melodię "Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój".

Doolittle ruszył w prawo, tam jednak spotkał się z sytuacja co najmniej dziwną. Ledwie ktoś z tej strony przyodzianej w moherowe rogatywki próbował się odezwać (nie ważne z sensem czy bez sensu) - błyskawicznie zagłuszał go ptasi klangor żurnalistów, przyczajonych na ościennych antenach.

Najczęstszymi dźwiękami były przedrzeźniające "kwa, kwa", ale nie gardzono też gęganiem. Tu i ówdzie puchały puchacze, kwiliły wynajęte sokoły białojęzory (na sznurku) . Jak więc miało się przebić przez to prawicowe kląskanie, świstanie, klekot czy świergot? "Cicho!" - wrzasnął Doolittle, ale zagłuszanie jeszcze się wzmogło. Naukowiec począł rozglądać się za liderem opozycji. Ten jednak mu umknął. Doolittle wytrwale ścigał go aż do domu.

Przed przestąpienie progu powstrzymało go ostrzegawcze miauczenie rzecznika, koczującego na słomiance, którą jak mówiono, od pewnego czasu dzielił wspólnie z kotem, obawiając się, skądinąd słusznie, że kot ma większe wpływy u szefa niż on.

Ktoś inny mógłby się w tym momencie zniechęcić, zrezygnować, ale nie tak wytrawny badacz fauny jak doktor Doolittle. Postanowił spokojnie odczekać parę dni, dotrwać do Nocy Noworocznej, a w jej trakcie złożyć krótka, roboczą, przyjacielską wizytę u Białego Niedźwiedzia, który na temat swych sąsiadów mógł mieć przecież znacznie lepsze informacje niż oni sami.

Marcin Wolski specjalnie dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (208)